Shayia VIII

Otworzyłem oczy, stałem na środku pokoju, w którym nigdy wcześniej nie byłem. Obok mnie stała Shayia. Przede mną stało ogromne, bogato zdobione biurko z ciemnego drewna. Siedział za nim pan Bringstone. Na każdej ze ścian znajdowały się pułki na książki, uginające się pod ich ciężarem. Za biurkiem znajdował się zdobny kominek, nad którym wisiał portret tej samej kobiety, co w jadalni. Przed biurkiem stały dwa fotele, obite aksamitem.

Shayia uklękła na jedno kolano. Mężczyzna uniósł wzrok znad jakichś papierów. Nie wydawał się zaskoczony naszym pojawieniem.
- Tak? - zapytał po prostu.
- Ojcze, wybacz złamanie przysięgi - powiedziała dziewczyna. Chwila ona powiedziała ojcze?! - Jednak nie mogłam pozwolić, by coś się stało członkowi klanu, do którego należę. Znam zasady i postąpie według zasad honoru.
Pan Bringstone tylko kiwną głową. Nie wydawał się przejęty słowami Shayi. Dziewczyna zniknęła z cichym kliknięciem.
- Lucy i Albert są w pokoju informacyjnym. Coś jeszcze? - Nawet na mnie nie spojrzał, zajęty dokumentami.
- Dlaczego Shayia pojawiła się na powierzchni?
Pan Bringstone z westchnieniem odłożył dokumenty i spojrzał na mnie. Jego niebieskie oczy przeszywały mnie. Miałem wrażenie, jakby czytał we mnie jak w jakiejś książce.
- Decyzje Shayi, są decyzjami Shayi. Nic czasami nie da się z nimi zrobić. Jako że sama jest jeszcze nastolatką, daje się porwać emocjom jak siedemnastolatka. Popełnia swoje błędy jak każdy, a potem ponosi konsekwencje - zamilkł na chwilę, spoglądając na obraz. - Gdyby nie była taka porywcza i wysłuchała to co miałem do powiedzenia, do końca, to by wiedziała wszystko. Niestety dała się porwać emocjom i nie wysłuchała do końca. Gdyby to zrobiła, wiedziała by, że nie ma żadnej kary. Jednak przez to, że zrobiła tak jak zrobiła, nie wiedziała o tym i skazała się na wygnanie, a przynajmniej na izolację do czasu wezwania, gdy nad domem Bringstone pojawi się niebezpieczeństwo - spojrzałem na mężczyznę nie do końca rozumiejąc, o co mu chodzi. Pan Bringstone uśmiechnął się delikatnie. - Tak więc wyciągnij lekcje z jej porywczości, młody człowieku i pamiętaj, by zawsze słuchać do końca. A teraz jeśli pozwolisz wrócę do swojej pracy.
Kiwnąłem tylko głową, odwracając się w stronę drzwi. Gdy naciskałem klamkę, uświadomiłem sobie jedną rzecz.  
- Kto zastąpi Shayie w moim szkoleniu skoro jej nie ma? - wywaliłem.
- Twoje treningi teraz będą wyglądać inaczej. Masz już wystarczającą sprawność fizyczną i umiejętności walki na takim poziomie, by nie przechodzić już tak intensywnego treningu. Walkę będziesz ćwiczył z Albertem, w szermierce nie jest tak dobry jak Shayia, ale ma szereg innych umiejętności, wiec zmiana nauczyciela ci nie zaszkodzi. Gdy nie będziesz ćwiczył z Albertem, zaopiekuje się tobą Lucy i będzie cię uczyć zdolności magicznych, powinieneś już dać radę.
Skinąłem głową i wyszedłem z gabinetu. Ruszyłem po ciemnej klatce schodowej, w górę. Wszystkie światła były zgłaszone. Po omacku trafiłem do pokoju informacyjnego.
Lucy i Albert podskoczyli wystraszony moim wejściem. Dziewczyna odwróciła się do mnie przodem, a chłopak wyłączył szybko wszystkie ekrany, z wyjątkiem jednego, na którym wyswietlała się jakaś gra.
- Jak się czujesz? - zapytała Lucy. - Wyglądasz jakby, ktoś cię po strzelił.
- Lucy przesadzasz, po prostu jest zmęczony. Dzisiaj prowadził sobie zwykle życie człowieka, nagle pojawia się Shayia i bez słowa go zabiera. Sama, byś się skołowała.
Blondynka przyjżała, mi się uważnie, jeśli tak można nazwać, jej przeszywający, nie widzący wzrok. Przechyliła głowę i się skrzywiła.
- Ty jesteś postrzelony. W klatkę piersiową, ale goi się ładnie. Za parę dni nie będzie śladu.
- Lucy daj już mu spokój - przerwał Albert. - Przyszedł pewnie się przywitać i zaraz pójdzie spać. Twoje komentarze raczej mu nie pomogą. Mogłabyś czasem okazywać emocje.
- Nie chce - powiedziała dziewczyna. - Bez emocji jest mi lepiej. Lepsza już jest moja obojętność, niż twój chory entuzjazm i sadyzm.
- Nie pozwalaj sobie - warknął. Lucy skrzywiła się.
Na środku pokoju pojawił się rodowy sztylet. Albert wyciągną w jego stronę rękę uśmiechając się sadystycznie. Nie wiedziałem o co im chodzi i jakoś mnie to nie obchodziło, inne pytania chodziły mi po głowie.
- Shayia jest córką pana Bringstone? -spytałem.
Para spojrzała na mnie zaskoczona, sztylet znikną.
- Skąd wiesz? - zapytał Albert.
- Adoptowaną - powiedziała cicho Lucy.
- Zwróciła się do pana Bringstone ojcze. Poza tym chce wiedzieć czemu mnie zabrała i co ja tu robię.
- A czy to ważne? - zapytał Albert przywracając oczami i wracając do ekranów.
- Dla mnie tak. Możecie chyba czasem powiedzieć, mi coś, a nie zawsze jak do dziecka, albo zbywacie.
- Państwo Bringstone adoptowało Shayie, gdy miała pięć lat. Jeśli tak, można nazwać to co się stało -powiedziała Lucy. - Albert daj jakiś obraz z tamtych czasów.
Chłopak mrucząc coś, na temat Lucy, wyświetlił jakiś obraz, przedstawiający trójkę osób. Na samym środku na krześle siedziała, czarno włosa kobieta, w czerwonej zdobnej sukni, której portret wisiał w gabinecie pana Bringstone i jadalni. Na jej głowie znajdował się, wysadzany diamentami i rubinami diadem. Patrzyła przed siebie intensywnie niebieskimi oczami, które przypominały bezkresny ocean. Jej czerwone usta układały się w delikatny uśmiech.
Na jej kolanach siedziała mała dziewczynka z rozczochranymi czarnymi włosami, które w przeciwieństwie do kobiety było idealnie proste. Na jej nosie było kilka piegów. Miała zielone oczy i usta prawie tak samo czerwone jak kobiety. Na głowie miała wianek upleciony z polnych kwiatów. Ubrana była w czerwoną sukienkę, z krótkim rękawem, sięgającą kolan. Wszystko w niej emanowało szczęściem. Za krzesłem stał posiwiały mężczyzna, trzymający ręce na ramionach kobiety. Był ubrany w elegancki czarny garnitur. Do piersi miał przypięty jakiś sygnet przedstawiający czerwony kwiat. Jego niebieskie oczy patrzyły przed siebie, błyszcząc intensywniej niż teraz. Domyśliłem się, że to kilka lat młodszy pan Bringstone. W jego wyglądzie od tamtego czasu zmieniła się tylko fryzura i oczy.
- Państwo Bringstone, było udanym małżeństwem. Mimo, że Christopher był starszy od Anastazji ponad dwa tysiące lat, rozumieli się bez słów. Poznali się przypadkiem, na przyjęciu, u jakiegoś władcy, gdy ona miała zaledwie siedemnaście lat. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. On bogaty i utytułowany, przyszły przywódca swojego klanu, ona najstarsza córka jednego z najważniejszych szlachciców w swoim kraju. Niestety tylko ona mogła go zobaczyć, umówili się na spotkanie o świcie. Pan Bridgestone postanowił, że będzie ja chronił i nie pozwoli jej umrzeć i zmienić się w połprzeklętego. Niestety Anastazja nie pojawiła się, w umówionym miejscu. Gdy ją znalazł leżała z przebitym sercem w swojej komnacie. Wiedział, że się spóźnił. Wyruszył na poszukiwanie jej powstającego ciała. Ku swemu zdziwieniu znalazł ją, w miejscu spotkania. Zabrał ją do swojego domu. Ród Bringstone liczył wtedy setki członków. Nie mieszkaliśmy wtedy jeszcze w rezydencji. To miejsce stworzył pan Bridgestone dla swojej ukochanej. Po tym jak się obudziła zaopiekował się nią. Po kilku dniach wzięli ślub. Nie podobało się to kilkunastu członkom rodu, ale z czasem wszyscy pokochali Anastazję. Jednak pojawił się problem. Pani Bringstone, zawsze chciała mieć dziecko, niestety była bezpłodna -powiedział Albert, przeglądając coś na jednym ekranie.
- Pewnego dnia, Anastazja Bringstone, miała ochotę pewnego dnia, na spacer w promieniach słońca na powierzchni. Christopher uwielbiał uszczęśliwiać swoją żonę, więc się zgodził. Wybrał łąkę, z daleka od siedzib ludzkich, gdzie nikt się nie zapuszczał. Chciał zminimalizować ryzyko spotkania jakiegoś nie przemienionego człowieka - Lucy mówiąc to szturchnęła Alberta, który zmienił poprzedni obraz na inny. Tym razem była to pani Bringstone siedząca w trawie z książką i Shayia, zaglądająca jej przez ramię. kobieta miała na sobie prostą, białą sukienkę i słomiany kapelusz. Dziewczynka była ubrana, w dżinsowe ogrodniczki i zieloną bluzkę, z krótkim rękawem. Na rozczochranych czarnych włosach miała wianek upleciony, z polnych kwiatów.
- Los tak chciał, że na łące bawiła się Shayia, wtedy jeszcze Annie. Pani Bringstone pokochała ją od razu. Dziewczynka była na początku nieufna, jednak dobroć Anastazji, potrafiła ująć każdego. Gdy zaczął zbliżać się wieczór, nie chciały się rozstawać. Shayia nie chciała wracać do domu, w którym panowała żałoba, po śmierci jej starszego brata, a Anastazja nie chciała się rozstawać z dziewczynką. Kobieta postanowiła uchronić, mała przed śmiercią. Cała noc stróżowała przy dziewczynce. Jednak nie dała rady. Zabrała ją więc do Groty, jednego miejsca, gdzie dziewczynka była w pełni bezpieczna. Anastazja nazywała dziewczynkę Shyaią, co kojarzyło jej się z niesamowitymi przygodami, rodem z książek. Wychowywała ją jak własną córkę, z czasem Shayia zaczęła ją nazywać matką. Na praktycznie każdym obrazie, jest przedstawiana, z wiankiem uplecionym z polnych kwiatów jest to symbol, świadczący o tym, że jest naszą księżniczką i najprawdopodobniej, to ona odziedziczy po panie Bringstone, jako jego adoptowana córka przywództwo. Oczywiście wszystko może ulec zmianie i ostatecznie to nigdy nie ma pewności kto zostanie głową klanu.
- A co z panią Bringstone? – zapytałem.
- Miała wypadek i umarła. Na oczach moich i Shayi. Obroniła nas – powiedział Albert.
- No dobra, ale dalej nie rozumiem czemu Shayia mnie tu ściągnęła… - Do głowy przyszła mi jeszcze jedna myśl. – Wy też jesteście adoptowani?
Albert ryknął śmiechem, Lucy tylko spojrzała w moją stronę beznamiętnie.
- Nie jesteśmy adoptowani. Albert przypadkiem poznał Shayię, w czasie jej błędu teleportacyjnego, następnego dnia spadł z urwiska, według wersji w świecie ludzi. Miał wtedy siedem lat – powiedziała Lucy, beznamiętnie. – Ja za to spotkałam Shayię, gdy miałam dziesięć lat. Była ranna i była jedyną rzeczą jaką w życiu zobaczyłam. Wtedy postanowiłam, że bez względu na wszystko będę jej towarzyszyć. Spotkałam ją w dniu śmierci pani Bringstone.
- Pan Bringstone i tak wydał rozkaz, sprowadzenia ciebie do rezydencji. Gdyby Shayia zaczekała, to by wiedziała o tym. Pozwolił ci wrócić, bo ktoś podpisał pakt z przeklętymi, że wrócisz z martwych. Wolał nie ryzykować, ze coś się stanie i cię wysłał na powierzchnię, blokując twoje magiczne zdolności. Mieliśmy cię zabrać gdy pakt, zostanie podpisany, bo stałbyś się celem nowego przeklętego. Shayia się trochę pospieszyła, ale w sumie to i tak bez znaczenia. Chociaż… - zawiesił się Albert. – Jakby zaczekała, byłaby okazja na rozprucie kilku przeklętych i zabawę.
- Czyli i tak miałem wrócić?
- Tak – oboje potwierdzili.
- Dobranoc – mruknąłem wychodząc.
Poszedłem do swojego pokoju. Gdy do niego wszedłem, przeżyłem szok. Wyglądał tak samo jak mój na powierzchni. Na poduszce leżała karteczka. Ktoś starannym pismem napisał :

  W końcu masz się czuć tu jak w domu, dobrej nocy

Zmęczony opadłem na łóżko i poszedłem spać.

Komentujcie, piszcie do mnie, oceniajcie bo to zajebiście motywuje

ChateFranciase

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 2072 słów i 11794 znaków, zaktualizowała 6 wrz 2015.

3 komentarze

 
  • RiseOne

    To grzech takie serie porzucać.

    29 cze 2016

  • mario

    dobre ciekawe

    15 sty 2016

  • hzkshiznlz

    Bardzo mi się podobają wszystkie części tej serii  :) czekam na ciąg dalszy :)

    11 wrz 2015