Shayia VII

Leżałem w swoim łóżku patrząc w sufit. W pokoju panował półmrok. Mimo że, było samo południe, rolety w moich oknach były zasunięte. Od powrotu z groty nie potrafiłem znieść światła dziennego. Dostawałem od niego bólu głowy i stawałem się ospały. Znacznie przyjemniejsze były noce. Nie dawały mi jakichś super mocy, jak w filmach, ale mijał mój ból głowy i mogłem normalnie spać.
Tęskniłem za krwistoczerwonym światłem Groty. Światłem słonecznym, filtrowanym przez specjalne zaklęcie, w którym mogłem normalnie funkcjonować. Tęskniłem za czystym i rześkim powietrzem, którego brakowało na powierzchni. Tęskniłem za wolnością i za przestrzenią groty, za naturą, za jedzeniem, a przede wszystkim za rezydencją.
Jednak nie żałowałem, że odszedłem. Byłem szczęśliwy z rodziną. Codziennie odwiedzała mnie Sara, opowiadając co nowego się stało, raz zajrzeli do mnie kumple ze szkoły. Czas mijał mi przyjemnie i nikt nie zwracał uwagi na moje bóle głowy i ospałość. Gdy zapytałem o to lekarza, powiedział że, mogą to powodować środki przeciwbólowe i nie ma czym się martwić.
Wolny czas, czyli ten kiedy nie spałem i nikt nie siedział u mnie, spędzałem po raz pierwszy w życiu na czytaniu. Zacząłem doceniać, literaturę. Rodzice na początku byli tym zaskoczeni, ale sami zaczęli podsuwać mi różne książki po pewnym czasie. Kilka razy dziennie oglądałem swój sztylet, ukryty pod stertą ubrań. Starałem się dbać o niego, tak jak uczyła mnie Shayia.
Namyśl o dziewczynie za każdym razem robiło mi się, jakoś dziwnie pusto. Lubiłem ją, jej sadyzm i obowiązkowość, podobnie jak pozostałych członków klanu. Sadyzm i entuzjazm Alberta, prostotę i opiekuńczość Lucy. Brakowało mi ich, ale nie tka jak wcześniej rodziców i Sary.
Ale pytania mnie nie ominęły. Szczególnie o kolor oczu. Swoją bladość tłumaczyłem chorobą i brakiem dostępu do słońca. Mięśni jakby nikt nie zauważał, z czego się cieszyłem. Ale jednak oczu nie mogłem ukryć. Na pytania o ich kolor, odpowiadałem, że przez pomyłkę zamówiłem kolorowe soczewki, a nie przezroczyste, tak jak zawsze. Znajomi i rodzina przyjęli to tłumaczenie, bez komentarza, jednak Sara była najbardziej uciążliwa. Codziennie prosiła mnie, żebym zdjął te okropne niebieskie szkła i nosił po prostu okulary, puki nowe soczewki mi nie przyjdą. Gdy jej odmawiałem, prosiła żebym chociaż na chwilę je zdjął, bo chce zobaczyć moje brązowe oczy. Wtedy dochodziło do sprzeczki, na koniec której dziewczyna się poddawała i udawała, że nie było tematu.
Wróciłem myślami do kolacji, w dniu mojego powrotu. Siedziałem przy stole z rodzicami gdy przyszła Sara. Ubrana w moją ulubioną koszulkę. Uśmiechnęła się na mój widok zapłakana i rzuciła mi się na szyję. Objąłem ją ze śmiechem i pocałowałem w czoło. Wszyscy byli tacy szczęśliwi.
Przez cały wieczór, mama trajkotała na jakieś nieistotne tematy. Do kolacji mama podała swoje ulubione wino, jednak ja zadowoliłem się szklanką wody. Wymówiłem się lekami, jednak prawda była trochę inna. Codziennie do kolacji, w Bringstone podawane było wino, czerwone wytrawne, bardzo dobre.
Po kolacji przeszliśmy do salonu. Ojciec włączył jakąś muzykę klasyczną, znowu nieprzyjemne ukłucie przypominające Bringstone. Codziennie po rezydencji roznosił się dźwięk fortepianu należącego do Shayi. Rodzice rozmawiali o czymś między sobą, pozostawiając mnie i Sarę samym sobie. Dziewczyna przyglądała mi się ciągle uważnie.
Około północy przyjechał po nią brat, wyszedłem przed dom pożegnać się z Sarą. Objąłem ją i delikatnie pocałowałem w czerwone usta. Dziewczyna odwzajemniła. Spojrzałem jej w oczy. Uśmiechnęła się szeroko.
- Niesamowite, udało się im, to dokładnie ty – wyszeptała. Po czym odwróciła się i pobiegła do samochodu.
Nie rozumiałem o co jej chodzi. Wróciłem do środka dopiero gdy, nie widziałem już tylnych świateł auta jej brata.
Dzisiaj mijał dokładnie miesiąc odkąd wróciłem do domu i dwa miesiące od mojej śmierci. Za tydzień miał się rozpocząć kolejny rok szkolny, mój już ostatni. W tym roku szkolnym miałem napisać maturę.
Leżałem w półmroku obracając sztylet w dłoni. Zbliżała się dwudziesta. Nic mi się nie chciało i nikogo nie chciałem widzieć. Chciałem dzisiaj dać się pochłonąć wspomnieniom, dotyczącym mojego pobytu w Bringstone. Zaczynałem za tym tęsknić. Do tego dochodziła ciekawość, co się dzieje u nich. Czy wszyscy są zdrowi, jak brzuch Shayi.
Wstałem z łóżka. Miałem ochotę znowu potrenować walkę. Zacisnąłem w dłoni sztylet i spróbowałem zrobić kilka podstawowych figur, których nauczyła mnie Shayia. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Powoli zaczynałem wciągać się w ćwiczenie, gdy usłyszałem dzwonek, kroki ojca, otwieranie drzwi i …
- Matt, chodź tu Sara przyszła.
Schowałem sztylet do szafki. Wyszedłem powoli z pokoju. W drzwiach stała dziewczyna patrząc na mnie poważnie.
- Możemy wyjść przed dom? – spytała krótko, pokiwałem głową.
Gdy zamknęły się za nami drzwi i oparłem się o barierkę ganku, Sara rzuciła się na mnie. Zacząłem odwzajemniać jej pocałunki. Po chwili odsunęła się.
- Chciałam ci tylko powiedzieć, ze kocham cię ponad wszystko i zawsze będę cię kochać, bez względu co się stanie – powiedziała patrząc poważnie. Miałem wrażenie, że to pożegnanie. – Dzisiaj muszę coś zrobić, coś czego się boję. Bardzo się boję, ale muszę, bo złożyłam obietnicę. Mam nadzieję, że zrozumiesz.
- Jak obietnice? – spytałem.
- Nieważne Matt. Prawdopodobnie się zmienię, ale to nie zmieni moich uczuć do ciebie. Ty zawsze byłeś i będziesz dla mnie najważniejszy. Od tamtego dnia na molo, aż po wsze czasy. Proszę powiedz mi to po raz ostatni dzisiaj. Proszę powiedz, ze mnie kochasz.
Spojrzałem na nią zaskoczony. Nie podobało mi się to.
- Kocham cię, bardzo mocno nic nas nie rozdzieli, już zawsze będziemy razem – objąłem dziewczynę, jednak ona się odsunęła.
- Dziękuję Matt, mam nadzieję że tak będzie i że się spotkamy już niedługo.
Sara odwróciła się do mnie plecami i pobiegła w noc. Chciałem za nią pobiec, ale wiedziałem że moja nadzwyczajna sprawność fizyczna, może przyciągnąć czyjąś uwagę. Wróciłem do środka. Rodzice nie zadawali mi pytań, zajęci sobą.
Wszedłem do swojego pokoju i zastałem największą niespodziankę, w życiu. Na moim łóżku siedziała Shayia bawiąc się sztyletem. Patrzyła na mnie zadziornie z poważną miną. Jej krwistoczerwone usta tym razem nie uśmiechały się.
- Urocze pożegnanie. Możesz być pewien, że nie na stałe. Ładną niespodziankę nam wywinęła – powiedziała bez emocji. Po czym dodała z lekkim uśmieszkiem  - stęskniłeś się?
- Co ty tu robisz? – tylko tyle zdołałem wydukać.
Shayia wstała z już szerokim uśmiechem. Z szafki wyleciał sztylet i zawisną nade mną. Złapałem go, nie wiedząc o co może jej chodzić. Dziewczyna zamruczała.
- Nie będziemy walczyć. Nigdy się, nie zostawia bez opieki swojego rodowego znaku. Ktoś mógłby go ukraść i podszywać się pod ciebie. W każdym razie Lucy miała wizję, a pan Bringstone wyjawił nam parę sekretów. Grozi ci niebezpieczeństwo. Jeszcze większe niż śmierć. Jeśli tu zostaniesz, ściągniesz je też na swoich rodziców. Lepiej będzie i bezpieczniej walczyć w Grocie. Czas się zbierać. Zaraz czar przestanie działać na twoich rodziców i przypomną sobie, że nie żyjesz.
- Co? O co ci chodzi? Shayia powiedz mi do cholery co jest grane – warknąłem.
- Z przyjemnością ale nie teraz.
Dziewczyna złapała mnie za rękę. Poczułem jak się unoszę i świat wiruje.  

                                                                                                                                        
Komentujcie, udostępniajcie, piszcie do mnie i najważniejsze czytajcie bo to zajebiście motywuje!!!

ChateFranciase

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 1443 słów i 8011 znaków.

1 komentarz

 
  • keniszhj

    Kocham kocham i jeszcze raz kocham  <3  <3  :kiss:  :bravo:

    23 sie 2015