I tak to jest cz. I

Jestem. W końcu mogę to powiedzieć i wiem, że to jest prawda. Przez długi czas nie czułem swojego istnienia. Chyba żyłem, istniałem, lecz jakbym był w innej galaktyce, w innym układzie słonecznym - poza tym wszystkim co nazywamy ziemskim życiem. Czuję. Nie jest to przyjemne. Sprawia ból. Jednakże te małe igiełki wbijające się w serce sprawiają, że wracam z tej odległej galaktyki na tą planetę, gdzie tak często czułem się nikim. Teraz jestem w bólu, cały w ranach. Tym razem jednak czuję otaczające mnie życie i wiem, że jestem jego częścią - co prawda chorą i zakrwawioną, ale jestem i to jest już jakiś punkt zaczepienia. Bo nie jestem tylko bezwładnym, rozkładającym się ścierwem. Nie jestem jednym z miliarda bezimiennych istnień. Mam swoje imię, swoją historię i nieznaną przyszłość. Czuję jak pod sercem przeznaczenie wbija swój srebrny sztylet. Szkarłatna krew spływa po rękojeści sztyletu, który w ręku dzierży ta przeklęta, ta łajdaczka - miłość. Jest pięknie, gdyż czuję swoje istnienia. To nic, że cierpię, że moje ciało jest w bliznach. Przez wiele długich miesięcy byłem jak kamień, który nie czuje nic, nieświadomy swego istnienia. Tak, byłem tym przydrożnym kawałkiem granitu, nieczułym i obojętnym. Zabłąkany pośród kurzu wszechświata próbowałem odnaleźć choć maleńki fragment życia, atomy tworzące całe połacie jaskrawych łąk.  
     Od dłuższego czasu włóczyłem się po kraju. Sam nie wiem czego szukałem i czy w ogóle czegoś szukałem. Był upalny czerwiec. Żar lał się z nieba. Szedłem po rozpalonym, miękkim asfalcie. Po mojej prawej stronie spalone łąki złaknione deszczu. Po lewej natomiast pola pszenicy, jęczmienia i żyta. Do najbliższego miasta jest około dwudziestu kilometrów. Samochody jadą rzadko więc ciężko będzie złapać stopa, a przed zachodem słońca chciałbym być już w M. Mam tam przyjaciół. Przenocuję u nich kilka dni. Załatwili nawet dla mnie jakąś fuchę w sadzie. Zarobię trochę waluty i ruszam dalej. Tymczasem jednak muszę dostać się do miasta. Jeżeli żaden samochód mnie nie zabierze, to będę nocował wśród spalonych traw.  
     Idę sobie powoli, spoglądając co jakiś czas za siebie, z nadzieją ujrzenia nadjeżdżającego samochodu. Miasta jeszcze na horyzoncie nie widać. Słońce przygniata mnie swoim ciężarem. Niebo pięknie błękitne. Zatrzymuję się, ocieram spocone czoło i patrzę na ten świat - piękny choć tak bardzo niesprawiedliwy. Chciałbym odnaleźć sens, harmonię pomiędzy pięknem świat, a okrucieństwem życia. Dlatego wędruję od wsi do wsi, od miasta do miasta i słucham ludzi oraz oddechu zmęczonej ziemi. Jednak wszystko jest tak niewyraźne, kontury zlewają się ze sobą, dźwięki nakładają tworząc fałszywe akordy. Nic nie mogę zrozumieć. Gubię się w gąszczu znaczeń. Czasami myślę, że nie ma żadnego sensu, że to tylko jest snem, koszmarem. Może faktycznie świat i wszelkie życie jest tylko wytworem mojej fantazji? Może to wszystko, co uważałem za realne, za namacalne jest złudzeniem. Nie, to nie jest złudzenie. Przecież fantasmagorię nie sprawiają bólu, nie ranią, a potem posypują rany solą. Bo to wszystko jest naprawdę - ta droga asfaltowa topiąca się w słońcu, te spalone trawy i te zboża przedwcześnie dojrzałe. Ja także jestem.  
     Słyszę zbliżający się samochód. Odwracam głowę i wyciągam rękę. Czerwony opel zatrzymuję się koło mnie. Pytam kierowcy czy jedzie do M. Odpowiada, że tak, jedzie do M. Wsiadam. Trzaskam drzwiami. Już za chwilę będę siedział w chłodnym pokoju pijąc kompot ze śliwek. Czas się na chwilę zatrzyma, a ja przez te kilka dni będę próbował zmartwychwstawać.
     Dotarłem do M. Idę znanymi, zakurzonymi uliczkami. Kiedyś częściej tutaj bywałem. W dni mojej chwały odwiedzałem przyjaciół przywożąc im moje teksty wydrukowane na szeleszczącym papierze. Ech...co to były za chwile. Nie patrzyłem wstecz, nie odwracałem głowy. Liczyło się tylko tu i teraz. No właśnie - teraz. Tamte dni minęły, papier zżółkł, a moja wzrok mój widzi tylko cienie. Tym razem nie przywożę chwały. Przyjechałem do nich by odpocząć, zapomnieć tamtym, co mnie spotkało. Przyjechałem ukoić zszargane nerwy. Chcę podnieść głowę i ujrzeć gwiazdy wskazujące drogę ku lepszemu.
     Poznaliśmy się jakieś siedem lat temu na warsztatach literackich. Ja młody, poszukujący, oni zakochani w literaturze i w sobie. Byłem wówczas na etapie fascynacji Stachurą. Szukałem swojej "gałązki jabłoni" i marzyłem o podróży do Patagonii. Włóczyłem się po kraju, tak jak teraz, w poszukiwaniu... sam nie wiem czego. Myślałem sporo nad przeznaczeniem i przypadkiem. Czy spotkanie z nimi było przeznaczeniem czy przypadkiem? Tej zagadki do tej pory nie potrafię rozwikłać. Wiem tylko tyle, że są mi bardzo drodzy. Razem na owych warsztatach mieliśmy napisać jednoaktówkę opowiadającą o nakryciu przez męża żony z kochankiem. Nieśmiało budowaliśmy zarys fabuły. Próbowaliśmy napisać tragedię z nieszczęśliwym zakończeniem, lecz wyszła nam komedia pełna absurdów. Śmiechu było co nie miara. Ten wspólny śmiech zbliżył nas do siebie.  
     Warsztaty trwały trzy dni. Mieszkałem w ciasnym pokoiku u starszej pani, która ciągle gotowała kapustę. Zapach nie do zniesienia. Dlatego też nigdy nie spieszyło mi się do kwatery. Po warsztatach zatem ruszaliśmy razem w miasto żeby się zintegrować. On studiował budownictwo, a ona edukację przedszkolną. Poznali się na imprezie u wspólnego znajomego. Oboje zafascynowani literaturą. Podobnie jak mnie, marzyła im się kariera literacka. Razem snuliśmy plany napisania wielkich powieści.

szejkan

opublikował opowiadanie w kategorii inne, użył 1032 słów i 5834 znaków.

1 komentarz

 
  • Malolata1

    Ukłony.

    10 maj 2015