Dotyk Biesa 2/2

Próby teatralne to ten niesamowity moment, kiedy świat szeptów i głosów, znajduje swoje ujście w niepozornej istocie, zwanej aktorem. On to staje się żywym człowiekiem, z krwi i kości, opowiadającym o swoich przywarach, tragediach i lękach.  
Pięcioro aktorów, prowincjonałów, miało zadanie niemożliwe. Przemówić Dostojewskim. Dlatego też zastosowałem metodę, która miała uruchomić w nich jakiekolwiek pokłady wyobraźni.  

"Od dziś mówicie do siebie i nazywacie się jak postaci z "Biesów". Żadnych wyjątków. Musicie być tymi ludźmi, a nie udawać. Aktorstwo nie jest zabawą w udawanie".

Nie robili mi sprzeciwów. Zastosowali metodę biernej agresji. Milczące przyzwolenie na każdy pomysł, który obmawiali w zaciszu śmierdzącej garderoby.  

Musiałem być ponadto.  

Próbowaliśmy ciągle od miesiąca dwie sceny — monolog Nikołaja Stawrogina i rozmowę Stawrogina z Wierchowieńskim. Nic nie szło. A to zapomniany tekst.  

"Ile razy mamy mówić, żebyście nauczyli się tekstu?! Gdzie my, kurwa, jesteśmy? W przedszkolu?"

Innym razem pomyłki w ruchu scenicznym.  

"Stawrogin, czy mogę cię prosić, żebyś łaskawie nie właził w światło, kiedy pada ono na Wierchowieńskiego? Ktoś cię uczył ruchu na scenie?"

Jeszcze indziej... brak prawdy. Największa bolączka reżysera. Utrapienie.  

"Stop! Stop! Wierchowieński, ty masz być głosem rewolucji, tym, który przekonuje Stawrogina do bycia liderem. Nie możesz łazić jak panienka na wydaniu po scenie i mówić tym swoim głosikiem kastrata. Jesteś młody! Niech ta energia się wylewa. Chcę ją widzieć w ostatnich rzędach!"  

Powtórka sceny. Znowu brak prawdy.  

"Stop! Na litość... Stawrogin, wiem, że ty się w większej mierze przysłuchujesz, ale nie możesz gapić się, gdzie popadnie. Mam do czynienia z profesjonalistami? Prawda ludzie, prawda!"

Powtórka.
Powtórka.  
Błąd za błędem. Nie wytrzymałem. Wszedłem na scenę i pokazałem Wierchowieńskiemu prawdziwą twarz rewolucji.  

"Stawrogin! Pan jest piękny. Pan... wie o tym, że pan jest piękny. Razem dźwigniemy Rosję! Zbudujemy gmach ze stali!"  

Wierchowieński przyglądał mi się uważnie. Wyglądał na poruszonego i jednocześnie zawstydzonego.  

Powtórzył scenę. Nie obyła się bez błędów, ale widziałem chęci.  

"Może być, na razie odpocznijcie".

Poszedłem za kulisy, chcąc namyślić się nad sekwencją monologu Stawrogina. Wtedy usłyszałem ten rechot.  

"Niech on się lepiej nauczy rozmawiać z ludźmi. Pajac, a nie reżyser".
"Stolicowy".  
"Taki z niego stolicowy jak z koziej dupy trąba".

Wygoniłem ich z garderoby. Usiadłem na krześle.  

Wtedy przyszło do mnie objawienie. Rzadki moment, kiedy Bóg przekazuje swoje uwagi do sztuki. Najczęściej w formie natchnionego monologu.  

Zapisałem go.  

Pytaniem było — kiedy go użyć?

***

Monolog Stawrogina, najważniejszy punkt spektaklu, powtarzaliśmy do znudzenia, po sześćdziesiąt razy. Musiał być perfekcyjny. Idealny. Zagrany z maestrią.  

Starzec, który go grał, ponoć najbardziej doświadczony, prosty aktor z prowincji, który może nie rozumieć, był żenujący. Pomyłki w tekście stały na ostatnim miejscu listy skarg i zażaleń.  

On się po prostu nie nadawał do odegrania prawdy. Może potrafił zabawić tłum, jakimś niewyszukanym żartem, ale to rola pośledniego komedianta, nijak się mająca do stworzenia kreacji u Dostojewskiego.  

Po sześćdziesiątej próbie rzuciłem scenariuszem, wszedłem na scenę, usiadłem, podwinąłem rękawy i mówiłem. Powoli. Czułem paskudztwo kryjące się we wnętrzu Nikołaja Stawrogina. Mówiłem szybko, bez opamiętania. Siła przekazu narastała. Słowa wypływały samoistnie.

"Nazywała się Matriosza, miała dwanaście lat. Wziąłem ją na kolana. I zrobiłem to, bez zastanowienia".  

Spuściłem głowę.  
Potwór. Prawdziwy potwór.  
Czując to, co czuł taki człowiek, chciało mi się wymiotować. Oddychałem ciężko. Na scenie nie było nikogo poza mną.  

Pustka.  
I przebijający się w głowie obraz niewinnego dziecka.  

***

"Ten facet to miernota. Nie potrafię przy nim nic wykrzesać".  
"Wychodzi na tę scenę i pokazuje. Nie ma nic gorszego od nieomylnego reżysera".

Zewsząd dochodziły do mnie głosy niezadowolenia. Liczyłem się z tym. Aktorzy tego pokroju, nie byli przygotowani na taką pracę. Wiedziałem też, kto wypowie słowa mojego autorskiego monologu. Ten, który mną najbardziej gardził. Sam Sawrogin.  
Zgodził się na to, bo nie miał wyjścia. Miał to zrobić w ostatniej scenie, niedługo potem... tak, kulminacja. Wielkie odczytanie dzieła.  

Monologu nie rozumiał. Od początku dawał temu wyraz.  

"Nic z tego nie rozumiem. Może jakieś wytłumaczenie, panie reżyserze?"

Nie zamierzałem niczego mówić. Monolog straciłby swój wydźwięk.  

"Po prostu go powiedz".

Obrzydliwy człowiek siedział na scenie, nabrał powietrza i wypowiedział pierwsze słowo.  

"Źle! Jeszcze raz".

Powtarzał i powtarzał.  

"Ile razy będę to mówić?! Co zaś jest nie tak?! Zła intonacja, złe poruszenie głową, a może coś jeszcze innego?"

To był ten moment. Ta chwila.

"Mów!"

I powiedział. Pierwszy raz w całości. Pierwszy raz stworzył kreację. Łzy napłynęły mi do oczu. Otarłem je szybko, nie chcąc wprowadzać zamętu w wątłych umysłach aktorów. Wszak aktor to z natury egocentryk, skupiony na próżnej chwili sławy.  

"Dobrze. Koniec na dziś".

Zebrałem całą obsadę w garderobie.  

"Jutro gramy od rana generalną. Proszę o maksymalne skupienie i powtórkę tekstu. Kto przyjdzie nieprzygotowany, zostanie wyproszony z teatru".

Jeden dzień. Tylko jeden dzień dzielił mnie od zmierzenia się z nieuniknionym.  

***

Próba generalna to ostatni dzwonek przed premierą. Musiała pójść źle. Gdyby było odwrotnie, premiera byłaby klapą. Zespół aktorski Wielkiego pierwszy raz odegrał całość "Biesów". Bez przerw.  

Rozmowa Stawrogina z Wierchowieńskim... fantastyczna, bez zastrzeżeń. Czułem oddech rewolucji na karku.  
Stawrogin mówiący o dziecku... łzy, rozpacz i zastanowienie nad moralnością człowieka.
Mój monolog... bezbłędny.  
Kulminację zostawiliśmy na premierę.  

Byłem przerażony.  
Teatr amatorski z prowincji, złożony z osób niekompetentnych, obrzydliwych, miał stać się świadkiem wydarzenia niespotykanego w skali świata.  

Dzięki mnie.

***

Dzień premiery zawsze rządzi się swoimi prawami. Aktorzy biegają po garderobie, szukając rekwizytów. Doczytują scenariusz. Technicy ustawiają światła. A reżyser spogląda na to wszystko, całą machinę teatralną, bez możliwości przerwania.  

Publiczność zapełnia pomieszczenie do ostatniego rzędu.

Tak było i tamtego dnia.  

Wszystko przebiegało zgodnie z myślą. Pierwsza scena, rewolucyjna, zrobiła piorunujące wrażenie. Ten młodziutki aktor, nieopierzony, stał się przerażający, opętany szaleństwem.  

Trzeci aktor wraz z aktorkami pojawiali się i znikali raz za razem, w tle, stanowiąc rodzaj bytów zawieszonych między życiem a śmiercią.  

Stawrogin opowiedział historię gwałtu na dziecku. W życiu nie widziałem paskudniejszego człowieka, budzącego większą odrazę od niego. Aktor? Prowincjonalny? Nie. Nikołaj Stawrogin.  

Nadszedł ten moment. Zaglądałem zza kotary, z niecierpliwością i rosnącym podnieceniem. Zesłany monolog.  

"Budzę się. Kładę. Śpię. Sen gorączkowo dotyka najczulszych strun. Rejonów, gdzie zaczyna się sumienie. Myślę o niej. Pustym wzrokiem patrząc na białą plamę, w miejsce, gdzie jest serce, gdzie człowiek dokonuje rozróżnienia dobra od zła. Myślę o niej. I nie dostrzegam, nie dostrzegam już, co jest dobre, a co złe. Jestem zmęczony".

Światło przyciemniało. Stawrogin wszedł na stołek. Miałem wrażenie, że nasze oczy spotkały się przez chwilę. Nałożył zwisającą pętlę na szyję.  

Zawisł.  
Oczekiwałem tej chwili od zarania dziejów.  
Na scenie pojawiły się widma, okrążyły Stawrogina, szydziły. Wtem rozległ się huk.  

"Uciekajcie! Uciekajcie!"

Publika opustoszała. Aktorzy wybiegli, aby zobaczyć, co się dzieje. Zamieszanie i zamęt. Wyszedłem na scenę.  
Dotknąłem posadzki na której, przed chwilą, istniała Rosja.  
Wokół była jedynie nicość.  

"Pustka... tym jest życie artysty. Niekończącą się pustką. Cała ta praca, godziny prób, przygotowań dla kilkunastu sekund braw, potem kilku dni mówienia o wspaniałych scenach, następnie grania przez kilka miesięcy bądź lat i... spektakl znika z pamięci. Lata mijają, a poczucie misji przeradza się w nicość. Tak jest z teatrem, pisaniem i całym jestestwem tworzenia. Prawdziwym biesem jest świadomość".

Nienawidziłem tego dojmującego bólu, który narodził się wraz z demonami Dostojewskiego. Nienawidziłem tego prowincjonalnego teatru.  
Uświadomił mi to, czego nie chciałem widzieć.  
Wszedłem na stołek, nałożyłem pętle, chcąc wykonać ostatni krok. Do uszu moich doszedł dźwięk braw.  
Osoba z ekipy technicznej, która zapewne mnie szukała, oklaskiwała mój nieplanowany występ. Ukłoniłem się.  
Wewnątrz odczuwałem przyjemność, jakiej doświadcza się przy salwie braw po spektaklu. Próżność zwyciężyła.

"Niekończąca się pustka".

1 komentarz

 
  • takisobie

    Dojmujące, inny typ opowiadań niż większość tutaj. Masz talent. :smile:

    29 cze 2023