Błyskawica z grzmotem przecięła szare niebo, deszcz zaś uderzył swym lodowatym biczem w kark Vermonda. Poczuł nieprzyjemny chłód, lecz ani drgnął. Stał czujnie, nasłuchując; nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę.
Będziesz miał tylko jedną okazję, rzekł zeszłego wieczora Anioł Śmierci, jeżeli spaprzesz sprawę, drugiej szansy nie dostaniesz.
- Nie, nie dostanę – przyznał w duchu Vermond. - Dzisiaj otworzę bramę do piekieł. Muszę.
Księżycowe Ostrza szczęknęły złowieszczo, budząc się ze snu z pochew. Krople deszczu spłynęły po klingach, odbijając refleksję pochodni zza okna katedry. Vermon odkleił z czoła mokre śnieżnobiałe włosy i splunął do kałuży.
- Jestem jego narzędziem – wymamrotał. - Teraz jestem jego wolą.
Wtedy właśnie pojawił się zakapturzony opętaniec z dłońmi schowanymi w rękawach. Niczego nie świadom, kierował się do katedry. Klucze na pierścieniu grzechotały, ocierając się o siebie.
Na to właśnie czekał Vermond.
Wyszedł z cienia. Szybkim krokiem zbliżył się do opętańca i zamłynkował mieczami. Kiedy cel odwrócił głowę w stronę Vermonda, było już za późno – Księżycowe Ostrza świsnęły i przeszyły jego gardło jak masło. Opętaniec zacharczał i upadł, ale Vermond chwycił go za rękę. Przejął klucze, po czym pozwolił ciału bezwładnie runąć w kałużę.
Przełożył jedno ostrze do drugiej ręki i zdobytymi kluczami otworzył ciężkie drzwi do katedry.
W środku tlił się ogień z pochodni osadzonych w ścianach. Cienie tańczyły na kolumnach i marmurowej podłodze. Ławki leżały roztrzaskane, spowite w gęstych pajęczynach.
Przed ołtarzem leżało ciało. Vermond zbliżył się i przyklęknął na jedno kolano. Przewrócił truchło na plecy i przyjrzał się twarzy.
Rozdziawił w zdziwieniu usta.
To był człowiek.
A ludzie wyginęli trzysta lat temu.
Usłyszał nieprzyjemny wydech za plecami. Odwrócił się i spojrzał w rubinowe ślepia piekielnej bestii. Z ostrych jak brzytwa kłów sączyła się gęsta ślina. Rogi przypominały koźle, zaś atramentowa skóra przyprawiała o ciarki.
Stwór otworzył gębę i zawył donośnie, przeraźliwie.
Wyprostowany demon liczył dobre siedem sążni wysokości, co zaniepokoiło Vermonda.
- Dobra, poczwaro, pokaż na co cię stać – wycedził przez zęby Vermond. Jeżeli miał zbadać ciało człowieka, musiał pierwej zabić bestię.
Zamłynkował ostrzami, ściągnął brwi. Czekał. Milczał. Nasłuchiwał.
Rozległ się paskudny grzmot.
I wtedy stwór zaatakował.
Lecz nie dane było bestii zmierzyć się z Vermondem.
Ze wszystkich stron rozległ się świst. Setka strzał przeszyła poczwarę. Smolista krew demona trysła w powietrze. Kolejne wycie niemal ogłuszyło Vermonda. Drow już gotował się na kontratak, kiedy na klatkę bestii wskoczyła postać w skórzanej zbroi. Wbiła sztylety w pierś biesa, po czym poczęła się wspinać przy ich pomocy. Jedną ręką utrzymywała równowagę, drugą wbijała ostrze coraz wyżej. I tak po chwili postać znalazła się pod gębą stwora.
- Żryj to – odezwała się kobiecym głosem nieznajoma postać.
Cztery razy rozcięła gardło demonowi, zanim ten runął na podłogę.
Kobieta zręcznie zeskoczyła na równe nogi i przełożyła pukiel złotych włosów za okrągłe ucho.
- Jesteś człowiekiem – zauważył Vermond.
Nieznajoma odwróciła się i dumnie uniosła głowę.
- Wszyscy nimi jesteśmy.
Wtedy właśnie Vermond dostrzegł setkę ludzkich łuczników rozmieszczonych na balkonach i pod ścianami katedry. Wszyscy strzelcy zwrócili łuki z nasadzonymi strzałami w stronę drowa.
- A teraz porozmawiamy – rzekła kobieta. - Albo znikniesz stąd tak szybko, jak się pojawiłeś.
Vermond zdał się na uśmiech.
Wygląda na to, że brama już została otwarta, pomyślał.
2 komentarze
mada
Jestem ciekawa nastepnej czesci
kryspin27
Pisz dalej