Zakochani obłąkani. Część 2.

Zakochani obłąkani. Część 2.Nie widziałam go od tygodnia, unikałam przypadkowych spotkań, czy tym podobnych rzeczy i prawie o nim zapomniałam. Taaa… jego oczy wciąż śnią mi się po nocach. Chciałabym go znów zobaczyć, dotknąć i sprawdzić czy nie był tylko zaburzeniem kosmicznego pyłu, zjawą która pojawiła się w moim życiu i zniknęła równie nagle jak się pojawiła. Chciałabym być jak ta cholerna Julia, która wiedziała, że Romeo to ten jedyny, która odebrała sobie życie w imię miłości.  
A teraz, kiedy go zobaczyłam, moje serce podeszło do gardła. Nie mogłam oddychać.  
Siedział sam na plaży, a owczarek niemiecki biegał koło niego. Coś wewnątrz mnie kazało go ominąć, zniknąć stamtąd i nigdy więcej nie pojawić w jego życiu. Lecz serce - mięsień, który nigdy nie dbał o to czy uczucia które komuś podarował zostaną mu oddane mówił mi, bym podeszła do Krzyśka, rzuciła się w jego ramiona i już nigdy go nie opuszczała. Przełknęłam ślinę i podeszłam do niego.  
-Cześć. – powiedziałam cicho przysiadając koło niego. – Co tam u ciebie?  
Spojrzał na mnie, jego oczy choć lśniły przyprawiającym mnie o dreszcze blaskiem, to były puste, jak ocean po sztormie, choć piękne to wciąż niebezpieczne i nieokiełznane.
-Dobrze. – jedno krótkie słowo. Sześć liter, dwie sylaby, dwie samogłoski, cztery spółgłoski. A ja i tak wiedziałam, że kłamał. To niedorzeczne, widzę go trzeci raz w swoim życiu.  
-Coś się stało? – spytałam spoglądając na niego spod rzęs. Dopiero teraz zauważyłam, że na lewym policzku ma bladą szramę, jakby ktoś w dzieciństwie przejechał mu po nim nożem. Chciałam jej dotknąć, sprawić żeby zniknęła i żeby wraz z nią odeszły przykre wspomnienia.  
-Nie. – uśmiechnął się łobuzersko odwracając twarz w moją stronę. – Co tu robisz?
-Umówiłam się z koleżanką. – odparłam prostując nogi. Były blade i strasznie chude, dopiero zauważyłam, że nie wygląda to nazbyt ciekawie w połączeniu z ciemnymi szortami.  
Mój wzrok znów spoczął na Krzyśku, zauważyłam, że siedzi w samych spodenkach. Mogłabym przysiądź, że miał na sobie koszulkę, gdy do niego podeszłam.  
-Matko! – krzyknęłam czując jak rzuca się na mnie duży pies, nie rozpoznałam rasy. Gdy już poprawiłam bluzkę na moich nogach przysiadł mały rudy pies.  
-Max. – powiedział wesoło Krzysiek do psa siedzącego przy jego boku.  
-Aza? – spojrzałam w brązowe ślepia psa. Wiedziałam czyj to pies.
Wstałam z piasku i ujrzałam zbliżającą się do nas sylwetkę, wiedziałam, że to Aśka, tylko ona ma takie ognistorude włosy. Podświadomie czułam jak Krzysiek też na nią patrzy, na jej opalone pokryte piegami ciało i filigranową sylwetkę ukrytą za zwiewną sukienką.  
-Szukam cię po całej plaży! – krzyknęła w moją stronę ręką przytrzymując kapelusz z dużym rondlem.
-Przepraszam. – powiedziałam podbiegając do niej.  
-A to kto ? – spytała wskazując palcem Krzyśka, subtelność to nie była jej cecha dominująca.
-Krzysiek. – powiedział podając Aśce dłoń. W oczach Asi zauważyłam błysk, widać było, że chłopak jej się spodobał. Wzdrygnęłam się czując jego prawą dłoń na mojej tali. Poczułam jego zapach, tak mocny, że mogłabym zemdleć z nadmiaru odczuć.  
-Joasia. – powiedziała rudowłosa uśmiechając się do bruneta uwodzicielsko.  
-Muszę już iść. Wybaczcie. – przeprosił. Musnął ustami mój policzek, poczym jego wargi dotknęły mojego ucha, a jego ciepło czułam każdą komórką ciała. – Słodko wyglądasz. – przygryzł płatek mojego ucha i odszedł.  
Mimowolnie się uśmiechnęłam. Jednak wciąż był mną zainteresowany.
-Kto to? – spytała zniecierpliwiona Asia i złapała mnie pod ramię kierując w stronę stojącej nie opodal kawiarni.  
-Opowiem ci. – powiedziałam dając się jej prowadzić.
***
Siedziałyśmy w kawiarni, na plaży przyglądając się jak fale łagodnie uderzają o brzeg. Spojrzałam na Asię zmarszczyła nos, popijając kwaśną lemoniadę. Była przy tym taka dziecinna:
-Opowiesz mi wreszcie o nim? – spytała zniecierpliwiona.
-Co chcesz wiedzieć? – rzekłam rozsiadając się na krześle. Poczułam się jak redaktorka Cosamo która właśnie odkryła sposób na to jak się odmłodzić.  
-Kto to? Skąd się znacie? Wszystko.  
-Krzysiek. – zaczęłam. – W zeszłą sobotę to on zawiózł mnie do szpitala. Okazało się, że jest synem ordynatora. Po wszystkim odwiózł mnie do domu.
-To wszystko? – dopytywała.  
-Pocałował mnie. – dodałam. – Później okazało się, że jego ojciec jest przyjacielem mojej mamy, a jego siostra mnie nie lubi.
-Co cię jego siostra! On cię najwidoczniej lubi! – krzyknęła, a ludzie wpatrywali się w nas jak w dwie niedorozwinięte dzieci z trzynastej dzielnicy.  
-Dobrze! Cicho. – powiedziałam chcąc ją uspokoić.  
-Ale znalazłaś kogoś, to powód do świętowania.  
-Idź ubij cielca. – podpowiedziałam kąśliwie.  
-Marcin wyjechał na wakacje, a innych cielców to niehumanitarne zabijać. – za żaliła się układając usta w podkówkę.  
Zaśmiałam się na myśl o Marcinie, ten chłopak miał z nią istne piekło. Była dla niego nieznośna, kapryśna i zrzędliwa. Współczułam całemu jej rodzeństwu z całego serca i całej duszy. Jeśli w ogóle ją miałam…  
-Jesteś paskudna, wiesz o tym prawda? – spytałam mając nadzieję, że wzbudzę w niej chociaż cień poczucia winny jednak równie dobrze mogłam liczyć na śnieg w sierpniu.  
-Wiem. – wzruszyła ramionami. – Ale co na to poradzę? Taka już jestem. – broniła się.  
-Idziemy się przejść? Nie chce mi się tu już siedzieć.  
-To chodź. – powiedziała dopijając swój napój.  
Przez dłuższy czas szłyśmy po piaszczystym brzegu, a wokoło nas biegała Aza, pies Asi.  
-To co robimy w długi weekend? Może pojeździmy na rowerach? Powinnam trochę schudnąć. – powiedziała Aśka łapiąc się za brzuch, jeśli te kości zasługiwały na miano brzucha.  
-Z kości na ości? – zaśmiałam się.  
-Może. – powiedziała. – Ale szukam chłopaka, a żaden jeszcze na mnie nie spojrzał. – za żaliła się.
-No pewnie. Żaden? A przy barze to o mój numer prosił ten chłopak.
-Ale patrzył na ciebie jakbyś mu matkę wczoraj zabiła! – zaprotestowała łapiąc mnie pod ramię.
-Skąd pewność, że tego nie zrobiłam? – spytałam patrząc na nią z szerokim uśmiechem.
-To wymagałoby wyjścia z domu.
-Wredota. – wybełkotałam.  
-Cała ja. – odparła śmiejąc się perliście.  
-Mała, wredna i do tego ruda. – powiedziałam. – Matka natura musi cię nienawidzić.  
-I to ja jestem wredna. No tak, tak. – rzekła marszcząc przy tym brwi. – Tobie to matka natura dała charakter.  
-Czasem tak bywa. – westchnęłam. Wiedziałam, że ją to zdenerwuje, zawsze była nerwowa.  
Prychnęła.
-Wolę być ruda, niż być humorzasta. – odparła po chwili.
-I to nas właśnie różni moja droga. – zaśmiałam się ciągnąc ją w stronę długiego molo.
Kiedy dotarłyśmy na koniec molo słońce zaczęło zachodzić na horyzoncie. Wyglądało to pięknie, jakby morze chciało wchłonąć dowód tego, że ten dzień w ogóle istniał.

kometa

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 1309 słów i 7282 znaków.

2 komentarze

 
  • Lilith

    Świetne, nie mam się czego czepiać :D Czekam na następną :)

    3 maj 2014

  • Mika.

    Czekam!

    2 maj 2014