Szkarłat na śniegu

Blada cera, włosy jak śnieg srebrzący się w blasku słońca, usta jasne, miękkie. Monochromatyczna, melancholijna twarz… Póki nie otworzę oczu. Piękne, duże, otoczone wachlarzem rzęs, niespotykane i niepowtarzalne. Przyciągające, ale zarazem nieprzystępne. Zimne, czyste, w kolorze lodu, biel połączona z błękitem. Oczy Królowej Śniegu, oczy Północy, oczy Nililo.
Narzucam na siebie płaszcz, nie zawiązuję jedwabnej wstążki, pozwalam, by unosiła się na chłodnym wietrze, który nigdy mi nie przeszkadzał. Lubię przenoszony przez niego zapach świeżości, jak dla mnie tak pachniała wolność.
Urodziłam się na Północy, krainie wiecznej zimy. Wydawałoby się, pogrążonej w wiecznym śnie, zamrożonej. Ale to nie jest prawda, tu nigdy niczego nie było, nie miało więc co zasnąć, nie można więc oczekiwać, że cokolwiek chciałoby się zbudzić. Pomimo legend, jakie rozchodzą się o nas w królestwach, jesteśmy całkiem zwyczajni. Domy, osady, polowania; nie różnimy się bardzo od innych osad. Różnic jest niewiele, życie w odosobnieniu wyrobiło już u nas potrzebne cechy. Zahartowało ludzi, którzy teraz są gotowi przenosić góry. Wśród nas nie ma słabych, oni po prostu nie są w stanie tu przeżyć. Jeżeli nie jesteś w stanie zapewnić sobie wystarczających warunków, jeżeli nie masz co włożyć nad ogień, pewnego dnia wchodzisz do lasu i już nigdy nie wracasz.  
Tak było z moimi rodzicami. Dziadek mówi, że byli za słabi, aby przetrwać. Zbyt ciekawscy. Mój ojciec, podobno, z ciekawości wszedł na terytorium niedźwiedzi, miał szesnaście lat, był w moim wieku. Przeżył, jednak jego twarz przecinała blizna, miał też przerażające oczy – to po nim je odziedziczyłam - ludzie odwracali wzrok. Tylko matka zobaczyła w nim przystojnego młodzieńca. Ona była wcieleniem wiosny, a zapowiedzią lata. Była ogniem i żarem w jego sercu. Ona była radością. Potem nastała zima, a wszystko co piękne, okazało się za słabym, aby przeżyć.
Nie chcę płakać, nie zostałam tego nauczona. Łzy bolą, tutaj cierpimy przez nie także fizycznie, bo kiedy zamarzają czuć, jakby miliony igieł przeszywało ci twarz, ale to nie jest ważne… Mój stan psychiczny jest o wiele gorszy od tego fizycznego. Dziadek mówi, że każde cierpienie ma sens, ale ja nie potrafię tego zrozumieć.
Rękawice nie wystarczają, aby ogrzać zmarznięte dłonie. Pocieram je o siebie, na tle wszechobecnego śniegu widać już szarawą plamę i kilka stróżek dymu. Moja osada jest już blisko, tuż za nią widać las. Bór jest dla nas źródłem życia. Tam polujemy, zdobywamy jedzenie, tam rosną jagody, przysmak, dzięki któremu moja blada twarz może zabarwić się na ciepły odcień fioletu. W lesie znajdujemy też schronienie przed największymi śnieżycami. Niestety, to właśnie tam czai się największe niebezpieczeństwo. Nie tylko zwierzęta; wygłodniałe wilki, lisy śnieżne i niedźwiedzie, ale coś znacznie gorszego – człowiek. Dziadek zawsze powtarza, że duma i przebiegłość ludzka ostrzejsze są od kłów i pazurów. Dziadek jest mądrym człowiekiem.
Od wioski dzieli mnie już tylko kilkadziesiąt metrów, kilkanaście minut drogi, dopiero z tej odległości zauważam coś niecodziennego. Szarawy śnieg zmieszany z błotem, ten zdeptany i brudny, który znajdował się na całym terenie osady przyciemniał, nie stał się czerniejszy, jakby bardziej brązowy, może nawet szkarłatny. Jakby w tym miejscu śnieg zaczął topnieć i odsłaniał ziemię, ale przecież do końca zimy jeszcze kilka miesięcy…
Przyglądam się uważniej, coraz wyraźniej widzę barwę szkarłatu, takiego, jakim świecą oczy wilka nocą, takiego, jaki pozostawia po sobie konający zwierz, gdy zostanie już pożarty przez leśne bestie, wybijającą się plamę czerwieni na bielejącym śniegu.
Przyspieszam, nogi grzęzną mi w śniegu, pomimo wydeptanych tu ścieżek. Nigdy więcej bycia posłańcem, wiadomości mogą być przesyłane przez orły, dlaczego tym razem tak się nie stało?
Ignoruję nieregularny oddech, zmęczenie po całym dniu marszu, ciężar wiązki suchych patyków na rozpałkę, przyspieszone uderzenia serca. Szkarłatna plama rozlana na śniegu.
Czyżby do wioski dostał się niedźwiedź, narobił hałasu i został zgładzony już na miejscu? Jeśli tak, oby nic nikomu się nie stało. Dzieciaki bywają tak nierozważne…
Nie słychać żadnych odgłosów, wioska w godzinach wieczornych powinna przygotowywać się do ostatniego dzisiaj posiłku. Ciekawe, co dzisiaj upichciła Nana. Mam ochotę na coś, co dodało mi energii, bo po dzisiejszym dniu opadam z sił.  
Szkarłatna plama na śniegu. Nie mogło stać się nic złego.
Staję na skraju wioski, wyczerpana biegiem, opadam z sił, ale zmęczenie nie jest ważne. Widząc osadę pogrążoną w szkarłacie, nawet nie śmiałabym myśleć o zmęczeniu. Szkarłatne ślady, szkarłatne wejścia do namiotów, szkarłatem naznaczone ściany, nawet kamienie pokryte szkarłatem. Ich szkarałatne oczy, szkarłatne ciała, szkarłatne trupy. Szkarłatny śnieg, który kiedyś był biały.
I czarne kruki, które krążą nad wioską, skrzeczeniem protestują, gdy odganiam je od ciał. Od Dziadunia, od Nany, od malusieńkiego chłopca z sąsiedztwa, którego imienia nie zdążyłam zapamiętać. On sam nie zdążył jeszcze postawić pierwszego kroku, wypowiedzieć pierwszego słowa.
Biorę zawiniątko na ręce, zamykam naznaczone łzami powieczki i kołyszę w rytm bijącego serca, w takt wyjących wilków na Północy, w dźwięki świeżego podmuchu wiatru, którego zwykłam nazywać wolnością. Futro, w które skrupulatnie został zawinięty niemowlak przesiąkło już krwią, jednak nie przeszkadza mi to. Dalej kołyszę go, głaszczę ciemne włosy. Te, które w przyszłości zaplatałby w długi warkocz. Nie zamierzam wypuścić go z ramion. Unoszę zawiniątko, głowę przyciskam do klatki piersiowej maleństwa. Nie słychać bicia serca, z jego ust nie wychodzi obłoczek ciepłej pary za każdym razem gdy oddycha… Przecież on już nie oddycha. Zimny trup, niedługo zacznie gnić, niedługo przybędą padlinożercy. Dziesiątki ciał, które czekają…
Gdy tylko uświadamiam to sobie wyrzucam zakrwawione zawiniątko, to, co kiedyś było niemowlakiem. Zimny trup, powtarzam sobie. Odrzuca mnie to, wręcz obrzydza. Ogarniają mnie nudności, czuję, że za chwilę zwrócę to, co zjadłam dzisiejszego ranka. Cofam się od niemowlaka, nie patrząc pod nogi. Potykam się… Ląduję w szkarłatnym śniegu, zostawia on ślad na moich ubraniach, na dłoniach, na policzku. Leżę w nim tak, jakbym to ja była martwa. Odwracam twarz od nieba, na którym właśnie pojawia się pierwsza gwiazda. Tuż obok także jest trup, twarz przy mojej twarzy i te oczy… tak ciepłe, w porównaniu do moich. Oczy Nany, te, które nade mną czuwały, te które widziały wszystko, te, przed którymi nie można było się ukryć. Oczy, które rejestrowały wszystko co robiłam, pierwsze słowo, pierwszy uśmiech, przyjaźnie, których nigdy nie udało mi się zawiązać, pierwsze złości, pierwsze urazy. Kiedyś oczy wypełnione miłością, teraz trupie oczy. Ciała, wszędzie ciała.
Zrywam się z miejsca, ocieram wierzchem dłoni skroń, zostaje na niej krwawy ślad. Znów nawiedza mnie fala mdłości, jednak mogę to przemóc. Staję na równe nogi, nie zawracam sobie głowy otrzepaniem ze śniegu, nie czas na to. Więc na co jest teraz czas? Na żal, na wyrzuty, na rozpacz? Nie, powinnam ich pochować. Czas na żałobę. Jednak nie potrafię. Wewnątrz mnie rozgrywa się wojna uczuć: miłość i obrzydzenie, odwaga i strach, tchórzostwo, nienawiść, histeria. Nie potrafię już płakać, chcę krzyczeć. To robię.  
I uciekam, rzucam się przed siebie, potykam, wstaję i znów biegnę. Byle jak najdalej stąd. Jakaś część mnie chciałaby zostać, odpuścić, położyć się w śniegu i poczekać na śmierć. Cierpienie jest niewyobrażalne, ale potrafię je znieść. Jedyne co trzyma mnie przy życiu to czysta nienawiść i świadomość, że tego widoku nie zapomnę tego do końca życia, przez ten obraz nie zasnę w nadchodzące noce. Moje ciało przeszywa ból i zimno, serce zostało pokryte lodem tak, aby nie mogło pęknąć. Plama szkarłatu na śniegu. I trupy.

Kitty

opublikowała opowiadanie w kategorii dramat, użyła 1487 słów i 8434 znaków.

1 komentarz

 
  • PannaNikt - niezalogowana

    Mocne.. tak, to chyba odpowiedni komentarz..

    3 mar 2015

  • Kitty

    @PannaNikt - niezalogowana  
    Dzięki :)

    19 lis 2016