Czerwone róże

Samanta, ubrana tylko w śnieżnobiały szlafrok, z mokrymi włosami siedziała na beżowej, skórzanej sofie w zgarbionej pozycji, skupiona nad opartą o udo stopą. Malowała paznokcie (więcej ze znudzenia) kreśląc białe gwiazdki na błękitnym tle. Kasztanowe włosy przerzucone były przez ramię a bezwładnie kołysząc się drażniły skórę. Myśli miała zaprzątnięte mężczyzną którego spotkała wychodząc z kwiaciarni.  
     Chciał czerwone róże na nagrobek dla swojej zmarłej żony, nie pragnął wieńca, nie chciał stawiać nad jej marmurowym grobem zniczy, tylko róże. Samanta zamykała już sklep kiedy ten młodzieniec o złocistych włosach poprosił aby ją obsłużył. Pachniał nieziemsko, jakby całe życie spędził na polanie wśród kwiatów. Ich błękitne oczy zatraciły się w trwającym (wieczność) sekundę spojrzeniu. Nawet nie spostrzegła kiedy zaprosiła go do środka aby go obsłużyć.  
     (Krwiste róże)
     Zajmował się w banku pożyczkami czy czymś podobnym, co tłumaczyło jego grafitowy garnitur i niebieską koszulę. Miała wrażenie, że znała go całe życie... Rozmowy o wspólnych zainteresowaniach przestawiły zegar o dwie godziny, pożegnali się na ulicy i każdy ruszył w swoją stronę.  
     (Martwe róże)
     Samanta teraz uświadomiła sobie, że pogrążona w głębinach wspomnień dzisiejszego (dnia) wieczora pomalowała lakierem pozostałe trzy palce na stopie, zaklęła pod nosem. Nie mogła trzeźwo myśleć, po głowie ciągle chodziły tylko (czarne róże) błękitne oczy Matta, samotnego wdowca.  
     Nazajutrz jak zawsze zaczytywała się w swoich kobiecych czasopismach częściej przerzucając ich strony niż się w nich zaczytując. Przyszedł klient, starszy mężczyzna z lekko siwymi włosami, prawdopodobnie podchodził pod pięćdziesiątkę, prędko go obsłużyła.  
- Nie chciałem róż, tylko stokrotki dla córki. - Samanta stała spoglądając na trzymany w ręku bukiet czerwonych róż.  
- Przepraszam najmocniej – zawstydziła się dziewczyna. - Już lecę po stokrotki.  
     (Krew na róży)
     Samanta co jakiś czas przyłapywała się na zapatrzeniu w drzwi wejściowe, och jak bardzo chciałaby (rubinowe róże) zobaczyć Matta. Dreszcz przebiegł po plecach na myśl o nim, młodzieniec podbił jej serce.  
     Klienci przychodzili i odchodzili kupując (róże we krwi) najróżniejsze odmiany kwiatów i roślin czy preparatów botanicznych. Zapadała wieczór, była sama.  
     Drzwi uchyliły się pod naciskiem nowego klienta. Wypastowane buty, grafitowy garnitur i niebieska koszula. Prosił o róże, powiedział, że poprzednie zniknęły z cmentarza kiedy się tam dzisiaj zjawił. Obsłużyła Matta i znów pogrążyli się w rozmowie nieubłaganie przyspieszając czas. Gdzie on był przez jej całe życie?
     Kolejny dzień, kolejna (krew) grupa klientów odwiedziła kwiaciarnie. Matt znów odwiedził ją wieczorem pogrążając Samantę w jego namiętnym spojrzeniu. I tak trwała w (płatkach czerwonych róż) monotonności życia którą przerywał wieczorami Matt, jedyna osoba zdająca się ją rozumieć.  
     Nadchodził drugi listopada, wraz z rodziną wybierała się na cmentarz. Niezręczne cisze, nudne rozmowy i (krew na róży) chłodny wiatr – jak co roku. Samanta pośród gwaru innych ludzi rozmawiała z dziadkiem o polityce, życiu i innych sprawach. W pewnym momencie jej dziadek udał się do kapliczki na spowiedź a Samanta ciaśniej otulając się w kurtkę spacerowała pośród (śmierci) nagrobków.  
     Uwagę przyciągnął marmurowy grób po jej prawej stronie, nie wiedziała kiedy już znajdowała się nad nim spoglądając na leżące wśród zniczy czerwone róże.  

"Veronica Rave, kochająca żona i matka; 13 marzec1989 - 1 listopada 2013; Spoczywaj w pokoju”.  

Dziewczyna zachłysnęła się oddechem, z szeroko otwartymi oczami spoglądała na napis obok, zimny pot spływał po skórze a dreszcze tłoczyły się wokół siebie pokrywając jej całą skórę.  
     
"Matt Rave, kochający mąż i ojciec; 8 czerwca 1978- 2 listopada 2013; Niech Bóg świeci nad Twą duszą”.  

- Co tutaj robisz? - Samanta podskoczyła przestraszona i spojrzała przez ramię. To był jej dziadek.  
- Ja... ja... nie wiem... - wymamrotała.  
- Rodzina Rave, znałem ich... - Samanta spojrzała z niedowierzaniem na dziadka. - Kochająca się rodzina, zawsze uśmiechnięci. Szkoda, że odeszli...  
- Jak zmarli?
- W wypadku samochodowym. Veronica była kwiaciarką, zafascynowaną w botanice, szczególnie w różach. Zawsze kupowałem je od nich żeby zdobiły moje biurko. Ach, nie masz pojęcia jaką wonią raczyły mnie te kwiaty, nie do opisania, przypominały wiosenne polany - dziadek posępniał. - Chłopak jechał z żoną kiedy nie wiadomo jak, znaleźli się na drzewie. Kwiaty które wieźli były porozrzucane w samochodzie i poplamione ich krwią. A oni... trzymali się za ręce. Ale chodź już, czekają na nas w domu, matka upiekła jabłecznik a mnie już w brzuchu burczy...  
     Głos dziadka dobiegał jakby z innego świata, kiedy Samanta spojrzała na nagrobek. Nie dostrzegła żadnych kwiatów i zniczy, popękany kamień budził żal. Nigdy już nie spotkała Matta a także nie wróciła do kwiaciarni, ale co roku przychodziła złożyć na ich grobie bukiet czerwonych róż.

Vasamir

opublikował opowiadanie w kategorii miłość, użył 933 słów i 5319 znaków.

1 komentarz

 
  • retrezed

    Bardzo ciekawe z chęcią przejrzę resztę na Twoim profilu ;)

    12 maj 2013