Wszyscy jesteśmy zombiakami - Rozdział I

Wszyscy jesteśmy zombiakami - Rozdział IKażdego wieczora, spoglądając w czyste, gwiaździste niebo zastanawiałem się jak będzie wyglądać przyszłość za dziesięć, dwadzieścia, może pięćdziesiąt lat. Czy dane nam będzie podróżować samochodami napędzanymi energią słoneczną, gotować wodę w super czajnikach które doprowadzają ją do wrzenia w ciągu dwóch sekund.
Czy będziemy grać w gry komputerowe tak jak Neo wchodził do Matrixa.
Czy każdy zakątek świata będzie dostępny w parę minut dzięki nowoczesnym technologiom podróżowania, a być może wreszcie zwiedzimy coś więcej niż tylko naszą planetę.
To wszystko wydawało się tak blisko, wydawało się tak proste, niczym jabłko wiszące na gałęzi tuż przed naszą wyciągniętą ręką.
Ale czy nie doszliśmy do końca naszej drogi rozwoju, nie wyczerpaliśmy naszego limitu? Może to już jest kres naszej drogi ewolucji i jabłko wiszące parę centymetrów przed nami, które dotykamy już koniuszkami palców nigdy nie zostanie przez nas zerwane.
Ludzkość przez cały okres swojego istnienia przeżyła wiele katastrof: chorób, kataklizmów, wojen, ale zawsze odradzaliśmy się silniejsi, odporniejsi i mądrzejsi dzięki czemu doszliśmy tak daleko. Dzisiaj siedząc na wpółzgniłej sofie, której nie pamiętam fabrycznego koloru w barze „U Edd’a”, dzierżąc w ręce pióro i papierosa mogę śmiało stwierdzić: Jest, źle, bardzo źle. Przez cały okres gatunku ludzkiego nigdy jeszcze nie było takiej katastrofy, nigdy nie byliśmy w takiej dupie jak teraz. Czy wyjdziemy z tego bagna i staniemy się silniejsi? Tego nie wiem. Jestem pełny pesymizmu, przesiąknięty bólem tego co do tej pory widziałem, przestałem żyć w złudnej nadziei na lepsze jutro. Każdego wieczora trzymam w ręku załadowanego Colta z chęcią zakończenia tej egzystencji, ale gdzieś głęboko w środku czuję, że pewnego poranka otworzę oczy i ujrzę niebieskie niebo, szczęśliwych ludzi śpieszących po ciepłe bułki, biegające dzieci z uśmiechem na twarzy i Caren – kobietę którą zawsze kochałem, niosącą mi do łóżka gorącą kawę. Ta nadzieja, mimo tak wygasła sprawia, że odkładam Colta na stolik i kładę się spać.

Rozdział I

Słońce już zachodziło zostawiając za sobą czerwone promienie.
Zawsze gdy przejeżdżałem trasą ’59 zatrzymywałem się na wzniesieniu, gasiłem motor i spoglądałem w horyzont. Niebo wtedy wydawało się naturalne, czerwony kolor o zachodzie jest naturalny, ale od kwietnia 2016 roku niebo już na zawsze przybrało krwistą barwę.
Jadąc zniszczoną, spękaną drogą niegdyś zapełnioną samochodami, mijałem opuszczone budynki: stacje benzynowe, bloki mieszkalne, fabryki i szkoły. Kiedyś przepełnione ludźmi, dzisiaj puste.
Dalej, jadąc prosto przed siebie minąłem szkołę do którego kiedyś chodziłem. W martwych, wypełnionych ciemnością oknach widziałem twarze moich przyjaciół: Bena – spasionego twardziela z którym zawsze tłukłem się na przerwach. Ricka – cichego kujona o podłużnej jak pantofel twarzy. Elise – złotowłosą blondynkę w której się podkochiwałem, oraz Jane – rudzielca który podkochiwał się we mnie.
Po chwili twarze znikają i zostaje pusty mrok. Może kiedyś, w lepszym świecie znów usiądziemy w szkolnej ławce i będziemy tak szczęśliwi jak kiedyś.
Bena spotkałem jakieś dwa lata temu, niedaleko naszej szkoły strzeliłem mu w skroń, nie mogłem patrzeć jak traci resztki człowieczeństwa. Na ślad Ricka, Elise i Jane po czasach szkoły nigdy nie trafiłem. Być może jeszcze żyją, być może są w lepszym miejscu od tego. Tak mijałem martwe miasteczko Greenfield, miejsce gdzie się wychowałem, gdzie czułem się bezpieczny. Teraz nie mam takiego miejsca, dlatego za każdym razem gdy jadę na polowanie robię dodatkowe dwadzieścia mil tylko po to żeby poczuć odrobinę spokoju.
Dzisiaj o zachodzie polowałem na Vicodin, nitroglicerynę, Nitrozepam, karton fajek i butelkę Whiskey. Po prostu znajdywałem w miarę nieopustoszaną aptekę, brałem co trzeba i wychodziłem.
Z biegiem czasu musiałem robić coraz więcej kilometrów i szukać coraz mniejszych aptek. Z alkoholem i fajkami nie było takiego problemu, co parę metrów stał sklep czy bar. Zawsze zabieram tyle ile dałem załadować na mojego Harleya Fat Boy’a. Ręce zawsze musiałem mieć wolne, nie skrępowane dodatkowymi siatkami. Nigdy nie wiadomo kiedy, gdzieś zza rogu wyskoczy „martwy”, a kiedy już wyskoczy od razu sięgam do kabury po colta Anaconde.
Jadąc polować, zawsze podróżuje sam. Motorem mogę w razie niebezpieczeństwa szybko zawrócić lub skręcić z jakąś boczną uliczkę. Poza tym łatwiej nim gdziekolwiek się dostać.
Znowu musiałem na chwilę się zatrzymać i rzucić okiem na rozkładaną mapę, którą trzymam w lewej bocznej kieszonce przetartej, brązowej skóry.

Ten kawałek brudnej, poplamionej kartki to mój jedyny system nawigacji. Urządzenia GPS już dawno przestały działać. W sumie wszystko przestało działać. Telewizja, Internet, radio i każde inne media należą do przeszłości.

Miasteczko Envill – to miejsce gdzie muszę się udać. Dwadzieścia minut drogi, na pewno musi tam być jakaś mała apteka. Staruszek Earl, który ma już swoje lata i widział niejedno, a co najważniejsze widział cały stan i znał go na pamięć, zaznaczył mi na tym kawałku papieru miejsca które powinienem odwiedzić.
Należę do tego typu ludzi, którzy są zorganizowani i potrafią logicznie zaplanować swoje działania. Dlatego po tym jak trafiłem do obozu i zacząłem eksplorować pobliskie tereny starałem się to robić z głową. Najpierw zaczynałem od tych największych miast. Tam była największa szansa na to, że ktoś mógł mnie uprzedzić i splądrować wszystko co było mi potrzebne. W mniejszych miastach, gdzie dojazd był trudniejszy szansa na to, że coś cennego mogło się tam uchować była znacznie większa, dlatego te miejsca zostawiałem na koniec.
Niestety Envill jest jednym z tych mniejszych miast.
Gdy byłem już na miejscu mrok ogarnął ziemię. Cisza spokój, lekki powiew zimnego powietrza z północy. Na jednym większym budynku wisiał billboard z reklamą proszku do prania – to jedyny świecący obiekt w tej okolicy, zasilany był baterią słoneczną.
Sam miałem w miarę dobrą ledową latarkę bez której nie ruszył bym się nigdzie o tej porze. Krążyłem pustymi ulicami martwego miasteczka, szukając miejsca gdzie mogła znajdować się apteka.
Niestety ulice się kończyły jak i szansa na znalezienie pieprzonej apteki. Rose choruje na niedokrwienie serca i potrzebowała nitrogliceryny dzisiaj. Jedynym słusznym rozwiązaniem było wybranie się do następnego miasteczka. Oczywiście wiązało się to z dodatkowymi dwoma godzinami drogi. Postanowiłem zrobić jeszcze jedno okrążenie wokół czegoś co zapewne jest rynkiem tego miasta. Przy światłach motocyklu nie można było zobaczyć wiele, jedynie puste przegnite drewniane ławki, toczące się po spękanej kostce siłą wiatru śmieci,
wielkie przewrócone drzewo które zniszczyło żeliwne ogrodzenie.
Dziwnym trafem nie trafiłem na ludzkie zwłoki, ani w Greenfield, ani tutaj w Envill.

Gdy utknąłem w martwym punkcie przy zapalonym Fat Boy’u, rzucając wzrok na pobliskie bloki dookoła siebie z nadzieją zauważenia budynku z symetrycznym krzyżem, nagle coś zakłóciło harmonijny szum wiatru, dźwięk pełzających śmieci i skrzypienie szyldu z napisem „Karczma Dave’a”.
Wzrok i światło latarki podążyli w parze na róg ulicy Kampte… – dalej nie mogłem rozszyfrować. Niczego jednak nie zauważyłem, ale miałem pewność, że ktoś lub coś tam jest i mnie obserwuje.
Wsiadłem na motor i po prostu udałem, że ruszam dalej. Kawałek dalej skręciłem w przeciwny róg ulicy na „K”. Jeśli ten ktoś mnie obserwował to właśnie zgubił mnie z oczu.
Młody, czarnoskóry, około 12 letni chłopak pobiegł dalej za mną i wychylił głowę zza cegielnego rogu starego budynku. Jego oczom ukazał się stojący pusty, pracujący motor a gdy się obrócił zobaczył jedenasto milimetrową lufę mojej Cobry i oślepiający blask ledowej latarki.
Chłopak złapał powietrza w płuca i nie był w stanie niczego z siebie wykrztusić.
– Dlaczego mnie śledzisz? – spytałem chłodno. Ten dalej stał w osłupieniu u próbował wprowadzić w drganie swoje struny głosowe, niestety bezskutecznie. Widziałem strach i przerażenie w jego oczach, ale nie zamierzałem ani na chwile opuścić lufy.
– Spytam ostatni raz, czego ode mnie chcesz?
Chłopak sięgną ręką do tylnich kieszeni starych, podartych jeansów i wyciągnął z niej kartkę wyrwaną z zeszytu. Zrobił to bardzo szybko, jednak gdyby to było coś innego, coś przypominającego broń, już by nie żył.
Podał mi karteczkę na której napisane było:
” Ibuprofen i woda.”
Domyśliłem się, ta karteczka to coś w stylu listy zakupów. Dzieciak pewnie nie mógł zapamiętać nazwy leku i ktoś napisał mu co ma znaleźć.
– Szukasz ibuprofenu? Tu gdzieś jest apteka?
Młodzieniec pokiwał przecząco i wyciągnął z bocznej kieszeni jeansowej katany paczkę tabletek ibuprofenu. Nagle wyciągnął rękę i palcem wskazał na mój motocykl.
Faktycznie, przez cały czas wożę ze sobą butelkę pięciolitrowej czystej wody przywiązanej do siedzenia pasażera.
– Potrzebujesz tej wody? – spytałem.
Wreszcie z jego gardła wydobył się cichy, nieśmiały i piskliwy głos – t-tak.
– Dostaniesz ją, ale w zamian zaprowadzisz mnie do osoby która potrzebuje tego leku i tej wody.
Ten znowu pokiwał głową na boki. Schowałem Colta do kabury pokazując tym samym, że nie mam złych zamiarów.
– To twój tata czy mama?
– Tata.
– Jeśli chcesz zrobić coś dla swojego taty to zaprowadź mnie do niego a postaram się wam pomóc.
– Tata mówił, żebym z nikim nie rozmawiał a przede wszystkim nikogo nie przyprowadzał.
– Jest bardzo chory?
– Tak. – Oświadczył.
– Więc musisz zaryzykować i mi zaufać. – powiedziałem patrząc mu prosto w oczy. Mimo ciemności zdałem sobie sprawę, że złamałem barierę między nami.
– Weź wodę. – powiedział i zaprowadził mnie do mieszkania na piętrze starego budynku.
Lokum nie było duże, zaledwie dwa pokoje, kuchnia i mała łazienka. Dookoła wszędzie masa kartonowych pudeł i poukładanych w nich rupieci: talerze, ubrania, jakieś pordzewiałe części samochodowe, nic nadzwyczajnego.
W dużym pokoju z zabitymi deskami oknami leżał na dwuosobowym łożu stary, czarnoskóry mężczyzna. Na pierwszy rzut oka można zobaczyć, że trawiła go jakaś choroba.
Gdy zobaczył z przymrużonego oka moją figurę od razu złapał wdech i sięgnął do stolika obok łóżka po glocka.
– Nie jestem tu by Pana skrzywdzić! – powiedziałem zanim ten zdążył złapać za pistolet.
Ten dalej wyciągał rękę po broń, ale brak sił i ciężki oddech mu w tym przeszkodził.
Wtedy zbliżyłem się do mężczyzny.
– Twój syn mnie tu przyprowadził, chce ci pomóc.
Starzec otworzył szerzej oczy.
– Masz ibuprofen? – spytał.
– Tak, i wodę.
Podałem mężczyźnie tabletkę i szklankę wody. Ten ją połknął i odetchnął.
– Chcesz mi pomóc? Naprawdę chcesz mi pomóc?
– Tak. – doparłem.
– To mnie zabij.
– Słucham? – zapytałem ze zdziwieniem.
– Jestem chory, dobrze wiesz na co, to gówno mnie trawi i zostało mi parę dni umierania w mękach. Sam nie jestem wstanie nawet pociągnąć za spust pistoletu. Nie mogę prosić o to syna, ale ciebie tak. Zabij mnie, skończ to.
– Masz syna.
– To duży chłopak, poradzi sobie. Nie chce żeby patrzył jak umiera jego ojciec, chce odejść z godnością.
– Chcesz żebym ci strzelił w głowę i twój syn tego nie zauważył?
– Nie, odsuń tą zasłonę.
Obok łóżka zawieszona była na karniszu zielona zasłona w kwiatki, odsunąłem ją tak jak mi powiedział. Za nią znajdowało się kolejne małe pomieszczenie, a w nim masa przeróżnych leków.
– Chłopak przynosił co tylko mógł, aby mi pomóc – dodał starzec.
– Przyniósł tu niejedną aptekę.
– Jest tam chyba wszystko, oprócz pieprzonego ibuprofenu, który na chwilę sprawia że ból staje się bardziej znośny.
Pogrzebałem trochę w tej stercie leków i znalazłem Vicodin, paracetamol a nawet upragnioną Nitrogliterynę. Znalazłem także Morfinę.
– Dlaczego nie używasz morfiny? – Spytałem.
– Teraz ją użyjesz. Weź tą dużą strzykawkę, wypełnij lekiem i wstrzyknij mi do żyły.
– Pomyślałeś co się stanie z twoim synem gdy odejdziesz? Pomyślałeś o tym?
– Zajmiesz się nim. – odpowiedział patrząc mi w oczy.
– Słucham? Nawet go nie znam, jest dla mnie obcy, tak samo jak ty. Prosisz mnie o takie coś?
– Nie mam wyjścia, muszę cię o to prosić, za parę dni zdechnę i się zamienię, nie chce go zabić.
– Nie znasz mnie, skąd pewność, że ja go nie zabiję? – odparłem z chęcią przekonania.
– Widzę to w twoich oczach, prawda, zabiłeś już wielu, ale nikogo kto na to nie zasłużył.
– Prosisz o zbyt wiele.
– Zabierz go stąd, zawieź w bezpieczne miejsce i mniej czasami na niego oko. On już potrafi sobie poradzić, wierze w niego.
Nie wiem dlaczego, ale się zgodziłem, nie zastanawiałem się nad tym, po prostu się zgodziłem. Wypełniłem strzykawkę i wstrzyknąłem igłę w żyłę na przedramieniu.
– Ciekawe co jest po tamtej stronie. Powiedział.
– Nic. – Odpowiedziałem i nacisnąłem na tłok strzykawki. Po chwili stary człowiek skończył swoje cierpienia.
Po chwili do pokoju wszedł dzieciak.
– Pozwól pożegnać mi się z ojcem.
– Widziałeś i słyszałeś wszystko? – spytałem.
– Ten kiwnął głową, tym razem twierdząco.
Na jego twarzy nie było uśmiechu ani smutku, była determinacja i chęć pokazania ojcu, że da sobie radę.
– Jak masz na imię? – zapytałem.
– Jeff
– Pożegnaj się z ojcem i ruszamy.
Ten złapał jego już zwiotczałą rękę przytulił do niej twarz. Ja za ten czas naładowałem do torby tyle leków ile udało mi się zmieścić.
Dobiegała północ, wiatr ustał a na niebie dostrzec można było czerwony księżyc.
Wsiadłem na motor i ruszyłem powrotem do obozu, tylko tym razem z towarzyszem.
– A ty jak masz na imię? – spytał Jeff.
– Nick.
– Nick?
– tak, Nick.
– Fajnie.
– Hej Nick!
– Co?
– Opowiesz mi co się stało, że niebo stało się czerwone a ludzie zaczęli chorować i umierać?
– To długa historia i wątpię żebyś zrozumiał. – odrzekłem.
– Jestem już duży i wiele rzeczy rozumiem i nie wyglądasz na kogoś komu się gdzieś śpieszy.
– No dobra, niech będzie. Więc wszystko zaczęło się od…

Destiny

opublikował opowiadanie w kategorii przygoda, użył 2563 słów i 14891 znaków.

2 komentarze

 
  • AnonimS

    Dobry tekst

    28 wrz 2019

  • DziecieChaosu

    Kozackie <3 Tekst się trzyma kupy, postacie wyraźne, opisy sytuacji i miejsc konkretne  :bravo: Czyta się cudownie i co najważniejsze opowiadanie porywa <3

    31 sie 2017