5. Błysk i Grzmot – Część I – GRUZ // Rozdział IV

– Lilu... obudź się... – głos Pauli niewyraźnie przebijał się do mojej świadomości – no wstawaj, kuchnia już otwarta, a ty nadal tkwisz w łóżku. Wyłaź! – Siłą ściągnęła ze mnie kołdrę i z uśmiechem na ustach przechyliła głowę. – Ciepło ci?

– Jesteś okropna – wybąkałam, głośno ziewając. Rozciągnęłam się, próbując odgarnąć włosy, tak by dały się związać w kucyk. Marnie mi to wychodziło, bo podczas snu poplątały się i napuszyły. – Nie wiem jak ty to robisz – westchnęłam zrezygnowana, zwieszając nogi z łóżka. – Codziennie budzisz się o tej samej porze. Masz w głowie budzik czy co?

– Jaki tam znowu budzik?! – Machnęła ręką. – Moja mama zawsze wstawała o szóstej trzydzieści, żeby przyszykować się do pracy, a o siódmej rano budziła mnie na śniadanie, by następnie odwieść do przedszkola. Potem tak samo do szkoły. To kwestia przyzwyczajeń. Wyuczyłam się tego.

– I teraz próbujesz mnie tego nauczyć? – Skrzywiłam się. – Marny twój trud.

– Póki co, ściąganie cię z łóżka idzie mi całkiem nieźle. – Zerknęła znaczącą na kołdrę, którą nadal trzymała w rękach, a następnie rzuciła mi nią w twarz. Musiałam wypluć kilka kłaczków, które tym sposobem mi zaaplikowała.

Roześmiane, jak co rano poszłyśmy do damskiej łazienki, by wziąć prysznic i ubrać się do pracy. Każda z osób pracujących w kuchni miała taki sam strój. Można powiedzieć, że był to raczej mundurek – białe spodnie i t-shirt, a na to biała kamizelka na guziki. Na głowę musieliśmy zaś zakładać śmieszne czapki, spod których i tak, choćbym nie wiem jak bardzo się starała, moim włosom udawało się uciec.

Szczerze mówiąc, nie do końca rozumiałam, po co ubieramy się na biało – w końcu na takich ciuchach wszelkie ubrudzenia widać było tysiąc razy bardziej. Paulina twierdziła, że chcą zmusić nas do bycia „czystymi i estetycznymi”. Może miała rację, bo jak kiedyś wylałam na siebie sos pomidorowy, to chciałam zapaść się pod ziemię. Nie dość, że na dopranie mundurku poświęciłam wtedy pół nocy, bo przecież każdy za własne pranie odpowiadał osobiście, a pralki dostępne były tylko w halach dla dzieci, to na dodatek musiałam z tą ogromną plamą paradować przy wydawaniu posiłków. Czułam się paskudnie. Jak ostatnia fleja.

Była to dla mnie naprawdę gorzka lekcja, ale odniosła swój skutek. Już nic więcej na siebie nie wylałam. Drobne ubrudzenia można było jakoś znieść. Czasami myślałam sobie, że przejmowanie się czymś takim, było z mojej strony wręcz nie w porządku. W kuchni i tak miałam lekko. Gdy przy wydawaniu posiłków patrzyłam na ubrudzonych i zakurzonych współmieszkańców pracujących na polach uprawnych, odbudowujących infrastrukturę czy zwyczajnie zajmujących się sprzątaniem hal, czułam się tak jakbym ich oszukiwała. Oni wkładali swoje wszystkie siły, żeby pomóc odbudować nasz kraj. A ja? Nie dość, że robiłam to, co lubię, to jeszcze się przy tym świetnie bawiłam. O nich nie mogłam tego samego powiedzieć.

Dzisiaj w kuchni panował typowy rozgardiasz. Ktoś kroił, ktoś smażył, ktoś doprawiał, ktoś piekł, a jeszcze ktoś inny próbował potraw i je oceniał. Mi i Paulinie przypadło zrobienie codziennej porcji owsianki. Jak zawsze z jabłkami. Czasami brakowało mi robotów kuchennych, które robiły tak prozaiczne czynności jak obieranie i drylowanie owoców. Tak więc dzisiaj zmuszona byłam do siedzenia, obierania, wycinania gniazd i krojenia jabłek, które następnie umieszczałam w lodowatej wodzie z plasterkami cytryn. Paula natomiast mieszała chochlą w dwóch wielkich kotłach płatki owsiane z mlekiem.

– Zaraz mi łapy odpadną – wysapała głośno, ocierając mokre czoło papierowym ręcznikiem. Właśnie skończyłam zmagać się z ostatnią porcją owoców, więc sięgnęłam po drugą chochlę, ale nie pozwoliła mi jej wziąć.

– Ej no, co ty robisz? – zdumiałam się. – Nie przydałaby ci się pomoc? Mogę cię przecież zastąpić na kilka minut. Już uwinęłam się z jabłkami.

– Spokojnie, dam sobie radę. Musiałam tylko trochę ponarzekać. Zawsze jak sobie ponarzekam to od razu robi mi się lepiej – odpowiedziała rozbawiona, po czym zanurzyła drugą chochlę w garnku obok. Potrafiła mieszać jednocześnie obydwiema rękami, nic nie rozlewając. – Lepiej pójdź i wyrzuć tę stertę obierek. Ja tego na bank nie udźwignę, a dla ciebie to przecież pestka.

– Fakt, wyprawy z ojcem na ryby dodały mi nieco krzepy – uśmiechnęłam się smutno na wspomnienie tamtych wycieczek. Nie było chyba większej frajdy od zjedzenia samodzielnie złowionej ryby w towarzystwie ukochanego taty. – Szkoda, że Jacek się pochorował. Brakuje nam tutaj męskich rąk.

– O tak. – Paula zaczerwieniła się po czubki uszu. – Nawet nie wiesz jak bardzo brakuje mi jego widoku...

– Jesteś niemożliwa – prychnęłam i przewróciłam oczami. Paulina od kilku miesięcy skrycie podkochiwała się w Jacku, naszym koledze z pracy. Biedak nie miał o tym zielonego pojęcia, bo ona panicznie bała się z nim porozmawiać. Czasami zamieniali kilka słów w kuchni, ale na tym ich konwersacja się kończyła. Proponowałam jej, że spróbuję z nim pogadać, ale stanowczo mi zabroniła. Musiałam jej obiecać, że pary z ust nie puszczę. No cóż, słowo dane przyjaciółce to rzecz święta. Denerwowała mnie jednak ta jej nieśmiałość. Nawet ja byłam odważniejsza. A Jacek był naprawdę miłym chłopakiem. Szkoda by było, gdyby Paulina nie spróbowała się z nim spotkać poza kuchnią:

– Czy odważysz się w końcu z nim porozmawiać? – zapytałam ją więc bez ogródek.  

– Pracuję nad tym – zamruczała cicho pod nosem, nie odrywając wzroku od bulgoczącej owsianki. – Po prostu potrzebuję nieco więcej czasu niż inni.

– Co za uparciuch... – odwróciłam się do niej plecami, niosąc worek w kierunku drzwi na podwórze. To tam mieścił się nasz kuchenny śmietnik. – Tylko żebyś nie czekała za długo, bo któraś z dziewczyn sprzątnie ci go sprzed nosa – rzuciłam, będąc już przy wyjściu.

– Wiem, wiem... – pokręciła głową, patrząc na mnie spode łba. Roześmiana puściłam jej oko, po czym wyszłam na zewnątrz.

Dzisiejszy dzień był niezwykle słoneczny. Dawno nie odnotowano tak wysokich temperatur. Postawiłam worek u mych stóp, a sama oparłam się o ścianę i zamknęłam oczy. Pozwoliłam, by promienie rozlały się na mojej twarzy. Ostatni raz czułam coś podobnego, gdy wyszłam z auli po rozdaniu dyplomów. Dzisiaj wydawało mi się to tak odległe, że aż nieprawdopodobne.

Zmieniłam się od tamtego czasu. Wydoroślałam w pełnym tego słowa znaczeniu. Pracowałam i pomagałam innym. Z Pauliną czułam się nadal jak nastolatka, ale w głębi duszy byłam już zupełnie odmieniona. Nie miałam konkretnych planów na przyszłość, ale wiedziałam, że zrobię wszystko, by znów być szczęśliwą. Tego właśnie chcieliby moi rodzice. Bo przecież marzyłam o tak wielu rzeczach. Chciałam założyć rodzinę. Mieć dom. Ogród. A przede wszystkim pragnęłam kochać i być kochaną...

Niespodziewanie poczułam na ustach uścisk czyjejś dłoni. Była wilgotna i szorstka. Zdezorientowana otworzyłam oczy i głos uwiązł mi w gardle. Przede mną stał mężczyzna. Był wyższy ode mnie o głowę. Pierwsze, co zarejestrował mój mózg i zmysł węchu, to fakt, że ten człowiek niesamowicie cuchnął. Próbowałam krzyczeć, nie zważając na jego rękę, ale za chwilę targnął mną odruch wymiotny. Zwalczyłam go. Instynktownie starałam się oddychać przez usta, jednak dłoń intruza mi to uniemożliwiała. Ponownie więc wciągnęłam powietrze przez nos i fetor przybysza dotarł do mych nozdrzy z podwojoną siłą. Strach ponownie ścisnął mnie za gardło. Serce waliło jak oszalałe. Wydałam z siebie jednak tylko cichy pisk.

– Cii... – nieznajomy wyszeptał powoli, nadal trzymając dłoń na moich ustach. – Nie krzycz. Nie zrobię ci krzywdy. Chciałem tylko prosić cię byś dała mi to, co trzymasz w worku. Obiecaj tylko, że nie będziesz się wydzierać, a cię puszczę – zanim dotarło do mnie znaczenie jego słów uświadomiłam sobie, że ton jakim przemawiał był strasznie spokojny. Podobne głosy mieli młodzi chłopcy, chociaż osoba, która przede mną stała nie wygląda na mojego rówieśnika. Nie rozumiałam, co w nim takiego było, niemniej wzbudzał moje zaufanie. Przecież jeśli chciałby wyrządzić mi krzywdę, już dawno by to zrobił.

Nieznacznie pokręciłam głową na znak, że nie zamierzam krzyczeć. Mężczyzna zdjął dłoń z moich ust i niepewnie mi się przyglądał. Szybko nabrałam powietrza i przechyliłam głowę. Jego zapach i oddech sprawiały, że zaczynały mnie szczypać oczy.

– Ach, rozumiem – odparł i odszedł o krok do tyłu. – Przepraszam, że cię wystraszyłem. Czy mógłbym wziąć ten worek?

– Kim jesteś i po co ci on? – rzuciłam odważnie, opanowując wciąż tlące się we mnie iskierki strachu. – Przecież to tylko nadgniłe jabłka i obierki.

Mężczyzna spojrzał na mnie i zdjął z głowy kaptur. Jego bluza była tak samo brudna jak reszta ubrania. Nie było ono poszarpane, ale dało się zauważyć, że czasy świetności miało już dawno za sobą.

– Kim jestem? – zapytał rozbawiony. – To chyba widać na pierwszy rzut oka. Czy mówi ci coś określenie „bezdomny”?

Miał zakurzone brązowe włosy, które lekko falowały ze względu na długość. Wyglądał trochę jak kudłaty pies, bo każdy pukiel układał się pod innym kątem. Jego twarz była czymś ubrudzona, jakby sadzą. To wszystko przestało jednak być ważne, gdy mój wzrok dotarł do jego oczu. Były niezwykłe. Zielone jak trawa i pełne światła. Pierwszy raz się z takimi spotkałam.

– Jak to możliwe, że nie masz domu? Przecież w wiadomościach mówili, że władze zaopiekowały się wszystkimi... Ach, już wiem – szerzej otworzyłam oczy. – Musiałeś im jakoś uciec. To niemożliwe, by nie zaproponowali ci schronienia. Dlaczego ich odrzuciłeś? Przecież to niedorzeczne – zrobiłam wymowną pauzę, ale nie wypełnił tej luki. – Nie przejmuj się, to nic straconego. Jeśli chcesz weź ten worek, lepiej jednak zrobisz, gdy wejdziesz ze mną do środka. Powiemy strażnikom, że się zgubiłeś i na pewno dadzą ci łóżko, pracę i jeszcze...

– Chyba sobie kpisz – przerwał mi, a w jego głosie pojawiła się nieprzyjemna nuta.– Oni wcale nie są tacy kochani jak się wam wszystkim wydaje. Nie dbali o nas przedtem i nie dbają teraz. Myślisz, że kogokolwiek interesują ludzie tacy jak my? Dla nich jesteśmy bezwartościowi. Nie mamy wykształcenia, ani dobrego pochodzenia. Mają nas gdzieś. Nie jesteśmy im do niczego potrzebni.

– My? To znaczy, że jest was więcej?

– Oczywiście, a co myślałaś, że dobry pan prezydent i reszta jego chłopców na posyłki dała wszystkim dach nad głową? – tym razem to on zrobił pauzę. – Jak masz na imię? – rzucił jakby bez zastanowienia, ale zaraz dodał. – Chociaż nie, nie mów. Lepiej będzie dla ciebie bezimienna istoto, jeśli nadal będziesz żyła w swojej błogiej niewiedzy i dalej nosiła miano naiwniaczki. Żyj sobie dzięki władzy, co to jest ponoć dobra dla wszystkich. Tak... – uśmiechnął się z politowaniem – niby dla wszystkich, a w sumie tylko dla tych wybranych.

– Kłamiesz! – podniosłam głos. – Jak śmiesz tak mówić. Zaopiekowali się nami. Dali nam szanse na nowe życie, dali pracę, wikt i opierunek, a ty tak bezczelnie ich oczerniasz. Nie wierzę w żadne twoje słowo!

– Rób jak uważasz. Karm się tą swoją dziecięcą naiwnością. Dam ci jednak dobrą radę. Jeśli kiedykolwiek coś zburzy Twoje zaufanie, odwróć się na pięcie i czym prędzej uciekaj. Skoro mi nie wierzysz, popytaj ludzi na swojej hali. Poszukaj tych, którzy byli bez dachu nad głową i zapytaj skąd się tu wzięli. Jestem pewien, że nie będą chcieli się przyznać. Bo na pewno nikt ich tutaj nie zapraszał. Mnie również nikt nie zaprosił. Zresztą, na całe szczęście. I tak nie zniósłbym życia na łasce tych morderców...

– Morderców?! – wysyczałam wściekła, tłumiąc w sobie ochotę uderzenia go w twarz. – Wiesz co, zabieraj się stąd! Liczę do dziesięciu i ma cię tu nie być. Nie powiem nikomu o tobie, bo nie warto, skoro nawet nie raczyłeś się mi przedstawić. Zapamiętaj sobie jednak to, że nie jestem żadną naiwniaczką! Nie znasz mnie. Nic o mnie nie wiesz. Zaskoczę cię i dam ci lekcję dobrego wychowania – wyciągnęłam trzęsącą się dłoń i powoli poruszyłam nią w górę i w dół tak jakbym się z nim witała, czego wcale nie robiłam, a następnie zacisnęłam pięść, gdy dłoń powróciła na swoje miejsce. – Mam na imię Lilianna. Radzę ci stąd uciekać zanim zacznę krzyczeć. Obrażasz ludzi, którzy dali mi drugi dom. Obrażasz tylko za to, że na pewno sam odtrąciłeś ich pomoc. Nie chcę cię tutaj więcej widzieć...

Nadal stał w tym samym miejscu z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Irytował mnie przez to jeszcze bardziej:

– No czemu tutaj jeszcze stoisz? Masz i znikaj – rzuciłam mu worek z obierkami pod nogi. Spojrzał na mnie zaskoczony, po czym podniósł go i z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Jak ty to uniosłaś? Jestem pod wrażeniem twojej...

– Mam gdzieś pod czym jesteś! Wynoś się stąd w tej chwili!  

Chłopak tylko wzruszył ramionami i uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Wskoczył na daszek nad śmietnikiem, tak zwinnie jak gdyby robił to od dziecka. Może i robił, ale w gruncie rzeczy nie było mi go teraz szkoda. To był tylko kłamliwy cwaniak, jakich wcale nie brakuje na tym świecie. Myślał, że trafił na głupiutką gówniarę. Ale się pomylił.

Stojąc na dachu odwrócił się jednak i powiedział:

– Dzięki za ten worek Lilu. Może i masz mnie za oprycha i kłamcę, ale naprawdę dobrze ci życzę. Jesteś naiwna, ale to nie twoja wina. Tego was wszystkich nauczyli i takie było pewnie ich założenie. Trzymaj się. Nie radzę ci jednak zbytnio im ufać. To cię zgubi...

– Swoje rady zachowaj dla kogoś kto ich potrzebuje. Ktoś taki jak ty nie będzie mi mówił, co mam robić.

– Ktoś taki jak ja? – zamyślił się na chwilę po czym gorzko zarechotał. – Faktycznie żaden ze mnie wzór do naśladowania, ale z jakiegoś powodu nie krzyczysz, więc chyba nie jestem znowu taki najgorszy.

– O... dobrze, że mi przypomniałeś – złapałam gwałtownie za klamkę i kątem oka zauważyłam, że zniknął mi z pola widzenia. Słyszałam tylko miarowe uderzenia jego tenisówek o blachę. Pokręciłam lekko głową. Byłam zła, że pozwoliłam mu wygadywać te wszystkie kłamstwa. Będę teraz niepotrzebnie to wszystko przeżywać.

Odwróciłam się i otarłam pot ze skroni. Robiło się coraz goręcej. Ponownie chwyciłam za klamkę i gdy chciałam już wejść do środka jakiś cień pojawił się na betonie. Spojrzałam w stronę śmietnika, by znowu, ku mojemu zdumieniu, zobaczyć nieznajomego. Moja frustracja sięgnęła zenitu. Już otwierałam usta, jednak on odezwał się pierwszy:

– Mam na imię Adam. Konkretnie Adam Grzmot – szybko wykonał w powietrzu mój gest dłonią. – Wiem, że w gruncie rzeczy masz to w głębokim poważaniu, ale chcę byś wiedziała kim jestem. Może ci się to kiedyś jeszcze przydać...

Zanim zdążyłam zareagować, bezszelestnie się oddalił. Chciałam wykrzyczeć za nim, że faktycznie mnie to nie obchodzi, ale coś mnie jednak powstrzymało.

Tak naprawdę nie mogłam mieć pewności, że ta informacja mi się nigdy nie przyda.

Kocwiaczek

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i dramaty, użyła 2847 słów i 15959 znaków, zaktualizowała 18 sie 2020. Tagi: #katastrofa #tajemnica #przemoc #miłość #strata

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • shakadap

    Brawo.
    Pozdrawiam i powodzenia.

    4 maj 2020