Uchy-duchy cz.01

Mary szła brzegiem plaży. Chłodny wiatr szarpał jej bujne czarne loki. Biała luźna sukienka falowała na jej ciele, momentami nadymała się jak balon. Mary wyglądała na trzydzieści pięć lat, chociaż miała ich dopiero dwadzieścia osiem. Papierosy, nadużywanie alkoholu i kawy oraz ciągłe życie w nerwach i strachu głęboko odcisnęły się na jej wyglądzie. Siedzący tryb życia i zupełny brak aktywności pozbawił jej ciało jędrności. Skóra pożółkła. Kruche paznokcie ozdobione białymi plamkami malowała grubą warstwą lakieru. Pod oczami kwitły fioletowe sińce. Tylko włosy zdawały się być obojętne na przeżycia Mary i czas. Wciąż były gęste, lśniące i piękne.

Po rozwodzie Mary długo nie mogła dojść do siebie. W pierwszym miesiącu schudła prawie dziesięć kilo. Nienawidziła swojego życia, siebie samej i wszystkich dookoła. Jedyna istota która dawała jej miłość, zostawiła ją dla młodszej i piękniejszej kobiety. Robert, były mąż był dobrym człowiekiem, ale destrukcyjny charakter i ciągłe depresje Mary go wykańczały. Poddał się i odszedł. Kochał Mary, dlatego zostawił Mary dość pieniędzy, by mogła wieść godne życie. Opłacił jej też wizyty u dobrego terapeuty z góry na rok. Mary poszła tylko na pierwsze spotkanie. I uciekła stamtąd biegiem z palącymi policzkami i struchlałym sercem.

Kiedy weszła do gabinetu, starszy mężczyzna wstał. Był niski i pulchny. Od razu zauważyła, że miał w łososiowej koszuli rozpięte o trzy guziki za dużo. Zniesmaczyło ją to. Rzadkie siwe włosy na piersi wyglądały z dekoltu. Przedstawił się i staromodnie złożył pocałunek na grzbiecie jej dłoni. Zawstydziła się. Nie lubiła być dotykana. Uśmiechnął się do niej i szeroką dłonią o zgrubiałych palcach wskazał jej do wyboru dwa fotele. Jeden był czarny, drugi brązowy. Niczym więcej się nie różniły. Wybrała czarny. Usiadła. Torebkę położyła na kolanach, a na niej splotła dłonie. Siedziała lekko przygarbiona i nerwowo miętosiła pasek pstrokatej torebki. O czym rozmawiali Mary nie pamiętała. Pamiętała za to doskonale świdrujące ją spod krzaczastych brwi oczka o lepkim spojrzeniu. Denerwowała się. Raz po raz spuszczała wzrok, a na pytania odpowiadała cicho lub tylko wzruszała ramionami, gdy mówić nie chciała. Mężczyzna wymawiał słowa powoli, w przerwach gładził językiem swoje wargi. Uśmiechał się. Mary czuła się osaczona. Nie mogła się ruszyć. Jej twarz płonęła cały czas. Zaczęła więc wpatrywać się w podłogę. Terapeuta w końcu kazał jej spojrzeć na siebie. Spojrzała. Rozporek mężczyzny był szeroko rozpięty. Wystawało z niego to, czego Mary za cholerę nie chciała zobaczyć. Wpatrywała się przez chwilę w wzwód, jakby nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Uniosła oczy na twarz terapeuty. Uśmiechał się do niej obleśnie.

- Piękny jest, prawda? - pochwalił się.

Mary zerwała się z fotela i uciekła trzaskając za sobą drzwiami. Nigdy więcej nie zbliżyła się nawet do tamtego miejsca. Od zawsze przyciągała, jak światło mrowia ciem, szaleńców. Wtedy było nie inaczej.

Bała się ludzi. Kiedy byli obok niej, słowa nie chciały wychodzić jej z ust. W gardle narastała gula. Myśli pędziły w zawrotnym tempie. Nie mówiła wtedy tego, co naprawdę myślała, ale udzielała losowych odpowiedzi. Czasem zupełnie pozbawionych sensu, a czasem gubiła wątek w pół zdania. Sprawiała przez to wrażenie głupiej, ale taka nie była.

Były mąż Mary zostawił jej dom. Sprzedała go wkrótce potem. Kupiła dużo mniejszy, blisko morza i z dala od ludzi. Widziała, że przez brak kontaktu z ludźmi, zacznie bać się ich jeszcze gorzej, ale miała to gdzieś. Nie znosiła, gdy na nią patrzyli. Kiedy prace remontowe zostały zakończone, z zachwytem przeniosła się do swojego pałacu, jak pieszczotliwie nazwała nowy dom.

Do najbliższych sąsiadów miała prawie kilometr drogi, ale wcale nie zamierzała ich odwiedzać. Była na to zbyt nieśmiała. Zamiast składać wizyty, wyruszyła na spacer brzegiem morza. Stąpała bosymi stopami po ciepłym piasku. Czasem podnosiła muszelkę, czasem przystawała by cieszyć się pięknym widokiem.

Po południu była w sklepie. Nadmorskie miasteczko, Perwell, było małe, gołym okiem było widać, że wszyscy się tu znali. Mary czuła na sobie ciekawskie spojrzenia. Dekolt i szyja spłonęły czerwienią, poczuła się jak intruz. Była za to zła na siebie, a to jeszcze potęgowało uczucie paniki. W końcu kupiła produkty, których właściwie nie potrzebowała i uciekła do samochodu.

Kiedy pakowała torby do bagażnika, zaczepił ją jakiś zmarszczony jak śliwka dziadek.

- Dzień doby pięknej pani, nazywam się Tomas Romer.

Mary uścisnęła wyciągniętą dłoń dziadka.

- Mary Wollres, miło mi - przedstawiła się z nieśmiałym uśmiechem.

- Zapewne to pani wprowadziła się do dworku po Teronach? - zapytał.

- Nie mam pojęcia jak nazywali się poprzedni właściciele - wyznała zakłopotana.

Poczuła się winna, że czegoś nie wie. Panika zaczynała wspinać się do gardła. Cholera, co jest ze mną nie tak? - pomyślała. Otwarła puszkę pepsi, żeby zająć czymś ręce.

- Kupiłam dom przez agencję - wyjaśniła i upiła mały łyk gazowanego napoju.

- Więc pani nie słyszała o tragedii, która spotkała Teronów?

- Nie, proszę pana. A co ich spotkało?

W jej głowie pojawiły się paskudne wizje. Może ktoś się powiesił w salonie, pod tym pięknym żyrandolem? Albo ktoś wymordował rodzinę? Duchy i opętania? Zatruli się gazem lub dwutlenkiem węgla?

- Zaginęły im dzieci. Chłopczyk i dziewczynka. Po pięciu latach poszukiwań Teronowie dali sobie spokój i wyjechali stąd, żeby odciąć się od bolesnych wspomnień. Podejrzewa się, że dzieci spadły z klifu i zabrało je morze. Przykra sprawa - streścił.

- Faktycznie nieciekawie - zgodziła się.

Poczuła ulgę, że nikt nie umarł w jej pałacu.

Skłamała, że musi już wracać, bo czeka na nią mnóstwo pracy i pojechała do domu. Przed skrzydłami zdobionej metalowej bramy czekał na nią brudny i wychudły owczarek szkocki collie. Zatrzymała się na tyle daleko, żeby go nie przestraszyć. Wysiadła. Przyglądali się sobie przez chwilę. Mary wyjęła z bagażnika zawinięte w papier pęto kiełbasy. Urwała kawałek i rzuciła lekko w stronę psa. Spłoszył się i odbiegł kilka kroków. Zaczął węszyć i powoli zbliżył się do poczęstunku.

Położył się obok jedzenia i patrzył na nie tęsknie. W końcu zaczął się wiercić i skamleć.

- No dalej, zjedz. To dla ciebie. Śmiało, weź - zachęciła Mary.

Owczarek zjadł mięso powoli i ostrożnie. Merdał przy tym ogonem zadowolony.

- Jesz jak prawdziwy arystokrata - pochwaliła go.

Rzuciła mu kolejny kawałek. Znów zaczekał na pozwolenie i dopiero zjadł. I tak było z całym pętem. Pies podszedł blisko za smakołykami, ale cofał się, gdy Mary próbowała go głaskać.

- Jesteś taki sam, jak ja, wiesz? Też nie lubię, gdy ktoś mnie dotyka, mój arystokrato. Właśnie tak cię nazwę. Arystokrata.

Mary otworzyła bramę i długą alejką wjechała na podwórze. Przed pałacem stał piękny różany klomb. Dom był piętrowy, z werandą. Białe ściany, duże okna i kolumny rzeźbione u podstawy przy wejściu. Owczarek pobiegł za samochodem.

Arystokrata został z Mary. Dopiero po trzech dniach pozwolił się pogłaskać i początkowo niezbyt był przychylny temu procederowi. Ale w końcu się poddał i teraz sam często chodził za nową panią i kładł jej pysk na kolanach, domagając się pieszczot. Mary lubiła gdy futro psa przeplatało się jej między palcami. Arystokrata lubił się kąpać i nie gryzł ani nie drapał mebli. Sypiał na łóżku razem z Mary. Imię okazało się idealnie trafione.

Nowy przyjaciel towarzyszył Mary wszędzie. Jeździł z nią na zakupy i czekał w samochodzie. Chodził na spacery. Wygrzewał się na trawniku, gdy Mary zajmowała się ogrodem. Leżał na stopach pani, gdy ta siedziała przed laptopem lub czytała w fotelu. Spał pod stołem, gdy gotowała. Krok w krok podążał za nią, jak cień. Mary pokochała jego niemą obecność i wesołe towarzystwo. Czasem opowiadała mu o swoim życiu, a on słuchał przechylając głowę na bok i uważnie obserwując jej twarz. Wiedziała, że nic nie rozumiał i nie przeszkadzało jej to. Podobała się jej więź, jaka wytworzyła się między nimi.

***

Ósmego dnia w pałacu wydarzyło się coś dziwnego. Wieczorem Mary wpół leżała w mięciutkim fotelu, otulona cienkim i barwnym szalem z lekkiego materiału. Czytała romans, który wciągnął ją bez reszty. Arystokrata rozłożył się na kanapie okrytej czerwonym kocem i lizał swoje przednie łapy. Od kilku minut robił to jednak na wyczucie, bo jego wzrok przykuła podłoga między nim, a jego panią. Przechylał głowę, jakby czuł, że coś tam jest, ale nic nie widział. Wracał do lizania i znów patrzył. Wyglądał na zdezorientowanego.

Mary lubiła ciszę, gdy czytała. Toteż lekko zaczął ją irytować głośny oddech Arystokraty. Głęboki wdech i wydech. I znowu. I znowu. I znowu. Była też instynktownie zaniepokojona, ale to uczucie zamaskowała nagła złość. Przymknęła książkę i uniosła się. Szal opadł z jej ramion. Podniosła wzrok i spojrzała oskarżycielsko na owczarka.

- Czy ty musisz tak... - zawahała się nagle.

Arystokrata uniósł lekko jedno ucho i usiadł. Patrzył to na Mary, to na podłogę. I węszył. Jego oddech był cichy i płytki.

Wdech i wydech. Wdech i wydech. Mary potarła uszy. Wdech i wydech. Wdech i wydech. Ten ciężki oddech nie należał do Arystokraty, ani do niej samej. Ten oddech był między nią, a psem. Arystokrata uniósł wargi i odsłonił zęby. Mary poczuła, że unoszą się jej włoski na karku. Ogarniała ją panika. Próbowała się uspokoić.

Tylko spokojnie, to na pewno ma jakieś racjonalne wyjaśnienie. Zachowaj spokój. Rozejrzyj się i poszukaj źródła tego dziwnego hałasu. To nie jest niczyj oddech. Może to stare rury prowadzące wodę do kaloryferów?

Rzuciła książką w panele, gdy owczarek zaszczekał. Nic się nie wydarzyło, a pies nadal powarkiwał i stał najeżony. Mary uciekła biegiem do sypialni. Pies zawarczał jeszcze kilka razy i udał się za nią. Gdy opuścił salon, odzyskał spokój.

Dopiero rankiem odważyła się zejść na dół. Zajrzała najpierw do salonu. Długo nasłuchiwała, a następnie lękliwie weszła do pomieszczenia. Książka leżała tam gdzie ją zostawiła, a raczej rzuciła. Mary była gotowa uciec stąd w każdej chwili przy najmniejszym nawet szmerze. Rozglądała się, ale wszystko było takie, jak zawsze. Arystokrata wparował tam godnie, jak miał w zwyczaju - z uniesioną głową i merdając ogonem. To dodało jej odwagi. Podniosła książkę z podłogi i postanowiła zabrać ją ze sobą. Westchnęła.

Pomyślała, że jej zmęczony godzinami czytania mózg coś sobie uroił, dlatego że pies dziwnie się zachowywał. Uśmiechnęła się na myśl o tym, jak szybko poddała się paranoi. Poszła zrobić śniadanie.

Gdyby strach nie przyćmił zmysłów Mary, zauważyłaby, że kolorowa chustka, która spadła jej ostatniego wieczora z ramion i została porzucona w fotelu, po prostu zniknęła.

DziecieChaosu

opublikowała opowiadanie w kategorii horror, użyła 2139 słów i 11474 znaków, zaktualizowała 28 sie 2017.

1 komentarz

 
  • hm...

    Będzie więcej???

    23 lis 2017

  • DziecieChaosu

    @hm... Tak, ale nie wiem jeszcze kiedy ;)

    23 lis 2017