Zdrajca, cz.2

Adam
Wypatruje za oknem kogokolwiek, lub czegokolwiek co mogłoby nam zepsuć plan. Sara wysłała mnie tu razem z Markiem byśmy zgarnęli chłopaka, który wykonywał swoje zadanie w mieście. Czekamy już dobre dwadzieścia minut, a jego ciągle nie ma.
- Adam wyluzuj. Aleks nie jest głupi, pewnie próbuje ominąć strażników.
- Może masz racje.
- Zresztą musi przejść przez koszary, a to nie jest zbyt łatwe. Powinieneś wiedzieć, przecież ledwo ci się udało jak sam próbowałeś.
Zerkam na czarnoskórego chłopaka siedzącego pod ścianą. Gdyby nie światło wpadające przez okno nie byłoby go widać.
- Może masz racje – powtarzam. – Masz tam coś jeszcze? – wskazuje na manierkę, którą trzyma.
-Pewnie.
Łapie przedmiot i odkręcam. Płyn rozgrzewa mnie całego. Czuje słodko-kwaśny smak alkoholu. Odrzucam swojemu towarzyszowi pojemnik z resztką napoju.
- Co to jest?
Wzrusza ramionami.
- Nie wiem. Zwinąłem to naszemu dowódcy.
- Wiesz, że nie powinniśmy pić na służbie, a tym bardziej czegoś co należy do Sary.  
- Nie zorientuje się, ma tego pełno w swoim schowku.
- Wkurzy się jak się dowie.
Marek wzrusza ramionami i wychyla płyn do końca.
Znów uważnie wpatruje się w koniec ulicy. Chwytam mocniej broń, gdy z cienia wyłaniają się uzbrojeni mężczyźni. Chwilę stoją w miejscu, a po kilkunastu sekundach, może trochę dłużej znikają mi z oczu. Zostaje tylko jeden.
Daje znak Markowi i wycofuje się na korytarz. Wbiegamy po schodach. Gdy jesteśmy już na górze słyszymy zgrzyt otwierających się drzwi i do holu wlewa się żółte światło latarni. Zrywam się do biegu, ale mój towarzysz staje na ostatnim stopniu i oddaje dwa strzały. Próbuje go odciągnąć, ale bezskutecznie. Padają kolejne strzały. I tym razem to oni strzelają. Marek dostaje w klatkę i brzuch, a ja w nogę. Puszczam go i kulejąc próbuje uciec.
Udaje mi się dobiec do jakiegoś mieszkania. Wpadam do środka i opuszczam je tak samo szybko jak tylko noga m na to pozwala. Dobiegam do okna i przeskakuje przez parapet. Z impetem spadam na nogi. Słyszę głuchy trzask w kostce i czuje ból rozsadzający mi kolano. Próbuje wstać, ale każda moja próba jest daremna. Noga załamuje się pod moim ciężarem.
Zrezygnowany czekam na nadejście wrogich żołnierzy.
Jeden z nich wyskakuje z tego samego okna co ja, lecz on spada lekko nic sobie nie obijając, ani nie łamiąc. Drugi nadbiega z jedynej otwartej strony ulicy.  
- w końcu cię mamy – odzywa się barczysty mężczyzna.
- Możecie mnie zabić od razu, nie pisnę ani słowa.
- Oh tego właśnie oczekujemy. Przeszukajcie go i zabierzcie wszystko co ma – zwraca się do pozostałych. Zapewne jest tu szefem.  
Gdy skończyli mnie przeszukiwać ten sam facet który wyskoczył z okna staje nade mną z uniesionym karabinem. Broń opada na moją twarz obijając mi kości i łamiąc nos.  

Budzę się przykuty do ściany. Rozglądam się po pomieszczeniu. Ze ścian odpada brudny tynk, a podłoga jest popękana i o dziwo w niektórych miejscach są plamy pleśni. Cela oświetlona jest tylko przez światło palące się za kratami. Poznaję wszystko. Już kiedyś byłem w takiej celi, ale niestety nie pamiętam kiedy i gdzie.
Łańcuchy pozwalają mi tylko na dojście, a raczej doczołganie się do łóżka przytwierdzonego do ściany. Z trudem udaje mi się na nie wejść. Teraz zostaje mi czekać na jakiekolwiek działanie ze strony najemników Sary, bądź tych, którzy mnie tu przywlekli.  
Zgrzyt klucza w zamku sprowadza mnie na ziemię. Zostaję wyciągnięty z celi.
- Gdzie ja jestem?
Moje pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Znów pytam, w odpowiedzi słyszę tylko brzęk łańcucha łączącego obręcze na stopach z kajdankami na rękach i kroki tych, którzy mnie prowadzą, a raczej wleką, ponieważ przez złamaną, chyba, kostkę i ból w kolanie, który promieniuje na całą nogę nie mogę chodzić.  
Mijamy cele w których znajdują się inni więźniowie. W jednej z nich dostrzegam chłopaka, którego mieliśmy z Markiem zgarnąć. Młody leży na ziemi i się nie rusza. Twarz i ręce ma całe w fioletowych i żółtych siniakach. Policzki naznaczone ma krwawiącymi rozcięciami.
- Załóżcie mu worek na głowę. Za chwilę wyjdziemy – odzywa się ktoś za mną.
Znam ten głos. Należy do osoby, którą dawno temu znałem i… która była mi najbliższa.
Na chwilę przystajemy. Gdy znów ruszamy czuję podmuch wiatru, do tego zahaczam butami o kępy trawy.
Zostaje pchnięty na kolana. Zdejmują mi worek i popychają tak, że wpadam twarzą w błoto. Nie mam możliwości podparcia się, ani podniesienia, ponieważ ręce mam spięte na plecach. Ktoś klęka obok mnie i szarpie za włosy. Jego twarz znajduje się naprzeciw mojej. Jego szare oczy i rysy twarzy wskazują na nasze pokrewieństwo. Patrzę prosto w oczy mojego brata.
- Zostaw ją w spokoju – syczy. – Nie masz prawa się do niej zbliżać, a tym bardziej z nią rozmawiać.
Nie ma pojęcia o kogo mu chodzi. Jedyna "ona”, która kochałem zginęła cztery lata temu. Tak szybko jechała na swoim motorze, że nie zdążyła zahamować i wjechała prosto na linię ognia obu wojsk. Słyszałem jej krzyk… widziałem jak z jej oczu ucieka życie. Później uciekłem i nie wróciłem, aż do teraz.
- Czy to Akademia?
Nie otrzymuje odpowiedzi, tylko znów zostaję wepchnięty w błoto. Podnoszą mnie i znów gdzieś prowadzą, a raczej wleką. Po kilku minutach wprowadzają mnie do kwadratowego pokoju bez okien. Sadzają mnie na krześle i wychodzą. Zostaje sam.
Do pomieszczenia wchodzi potężnie zbudowany mężczyzna…
- Jak miło. Dawno się nie widzieliśmy.
…którego chyba znam, lub powinienem znać.
- Co to za miejsce?
Uderza mnie pięścią w złamany już nos. Cios odrzuca moją głowę do tyłu.
- To nie ty zadajesz pytania tyko ja.
- Nic ci nie powiem.
- Tym lepiej. Nigdy cię nie lubiłem – ponownie mnie uderza, tym razem w brzuch. – To będzie dla mnie przyjemność.  
Spluwam mu w twarz. Za to dostaje mi się mocniej.
- Może trochę bólu rozwiąże ci język.
- Pierdol się – warczę.
Chwyta mnie za końce kurtki i popycha na ścianę. Uderzenie wysysa ze mnie powietrze. Mięśniak nie daje mi wziąć nawet oddechu i kopie w kostkę. Z okrzykiem bólu na ustach upadam.
- Ty jesteś chory, czy co? Kto bije leżącego człowieka? – pytam. – Ty naprawdę masz nasrane w głowie – charczę.
- Stul pysk zdrajco.  
- Nie jestem zdrajcą.  
- Dezerter, zdrajca jeden pies – kopie mnie w brzuch. – Zgnijesz za jej śmierć w pierdlu.
Kopie mnie po brzuchu i głowie. Podnosi i znów ciska o ścianę.  
Przesłuchuje mnie już od kilku godzin. Nic nie mówię, nie odzywam się, tylko jęczę z jeszcze większego bólu jaki mi zadaje. Całe ciało boli mnie od jego uderzeń. W końcu do pokoju wchodzi mój brat.
- Koniec tego dobrego.  
Dryblas rzuca mnie na ziemie, a ja z ulgą wzdycham.
- Powiedział coś?
- Gadał tylko, że nie powie nic co nas zainteresuje. Twardy jest. Nie jestem pewien, czy uda mi się coś z niego wycisnąć… a jeśli tak to nawet nie wiem kiedy.
- Tydzień w celi i zmięknie. Zabierzcie go… a i nie dawajcie mu chleba i wody przez jeden dzień. Sprawdzimy ile wytrzyma.

Wrzucają mnie do celi, która znajduje się obok wyjścia, naprzeciw kantorka strażników. Doczołguje się do twardego łóżka i kładę się na nim. Z powodu bólu zmęczenia zasypiam.

Karou

opublikowała opowiadanie w kategorii przygoda, użyła 1375 słów i 7476 znaków.

2 komentarze

 
  • Gabi14

    Tyle brutalności... Opowiadanie chyba specjalnie dla mnie ^^

    6 lip 2015

  • iza0199

    Zaciekawiłaś mnie tym opowiadaniem :) Jest dobrze napisane i nie pozostaje nic, jak tylko czekać na następną część :D

    1 mar 2015