George - r. XI Ataki na Aracco

George - r. XI Ataki na AraccoSergio przebudził się z niemiłym wrażeniem, że na zewnątrz dzieje się coś niezwykłego. Przez chwilę nasłuchiwał uważnie, ale oprócz spokojnych oddechów śpiących domowników i wycia wiatru na zewnątrz, nie usłyszał niczego niepokojącego. Mruknął w końcu coś pod nosem i przewrócił się na drugi bok, uprzednio zerknąwszy jeszcze na zegarek — była piąta trzydzieści rano. Wkrótce zaczął odpływać w krainę snów, lecz wrzask na ulicy skutecznie go z niej wytrącił. Zerwał się niczym poparzony z posłania i chwycił karabinek. Na ulicy jakaś kobieta przeraźliwym głosem wzywała pomocy.
- Zostańcie! - rozkazał wychodzącym z pokoi domownikom. Rzucił się do drzwi wejściowych i ostrożnie wybiegł na ulicę, której środkiem zdążała jakaś starsza kobieta. Nie zauważała prawdopodobnie gromadzących się na ulicy mieszkańców Aracco, brutalnie wyrwanych ze snu, tylko konsekwentnie parła naprzód, w stronę domu burmistrza. Zatrzymała się niemal tuż przez zdumionym, ale opanowanym Sergio i powiedziała:
- Burmistrz w domu?
- Nie... Czego chcesz?
- Porozmawiać.
- To widzę, a o czym? Pod jego nieobecność ja go tu zastępuję... Gadaj!
Zbliżyła się do niego, a on zatkał nos i usta dłonią od smrodu potu i szczyn zalatującego od staruszki.
- Przyszłam prosić o pomoc mieszkańców Aracco — wyjęczała z trudem, łapiąc świszczący oddech.
- Jesteś z Flower Farm? - zainteresował się.
- Tak, panie... Potrzebujemy waszej pomocy — zwróciła się do ludu, który w głównej mierze patrzył na nią z nieukrywaną odrazą i niechęcią.
- Jakoś wcześniej nie potrzebowaliście naszej pomocy — zauważył ktoś z tłumu. - Mało tego, dwukrotnie nas w związku z tym zaatakowaliście!
- Prawda to, lecz żałujemy swoich czynów i chcielibyśmy jakoś je naprawić — powiedziała spokojnie.
- I mówisz, że chcielibyście tu wrócić? - odezwał się Sergio.
- Tak.
- Dlaczego?
- Bo zrozumieliśmy, że popełniliśmy poważny błąd.
- I dopiero teraz do tego doszliście? Tak nagle? - przytaknęła. - Dlaczego?
- Nie bardzo rozumiem...
- Coś musiało wami powodować, że podjęliście taką, a nie inną decyzję... Co to było? - mruknął żołnierz, mierząc ją uważnym spojrzeniem. Zauważył, że się mocno pociła i nerwowo wyginała palce dłoni.
- Po prostu. Stwierdziliśmy wspólnie, że tak będzie lepiej — powiedziała coraz bardziej trzęsącym się głosem.
- Po prostu... Tak, no cóż... Wy do takiego wniosku doszliście, ale ja sądzę co innego... Sądzę, że coś przed nami ukrywacie, coś, czego bardzo pożałujemy, gdy was tu ponownie przyjmiemy... Nie, ja się nie zgadzam, byście tu wrócili!
- Co?! - wrzasnęła i chciała jeszcze coś dodać, ale jej głos zniknął w nagłym tumulcie okrzyków. Ludzie gwałtownie poparli młodego żołnierza.
- Wynoś się! Nie przychodź tu więcej! Ani ty, ani nikt z Flower Farm! Trzymajcie się od Aracco z daleka!
Kobieta cofnęła się gwałtownie i złapała za włosy, szarpiąc je mocno. Wyglądała, jakby postradała rozum.
- Aaaa!!! - wrzasnęła przeraźliwie. - Jesteście głupcami, mieszkańcy Aracco! Głupcami, powiadam!
- Dobrze, dobrze, idź już stąd! - powiedział Sergio, popychając ją lufą broni w stronę wyjazdu z miasteczka. - Idź już, nic tu po tobie!
Kobieta odbiegła kilka kroków, jakimś niezgrabnym, jakby kulejącym krokiem, zatrzymała się i wzniosła chude ręce ku niebu.
- Powiadam wam, że sczeźniecie! Mieszkańcy Flower Farm nie mają nic do stracenia, wymordują was wszystkich! Odbiorą to, co nam się prawnie należy! Przeklinam was, mieszkańcy Aracco! Sczeźniecie!
- Wynoś się! - ryknął na nią blady jak płótno młodzian, jednocześnie repetując karabinek. - Wypieprzaj!
Gdy zwariowana staruszka zniknęła za zakrętem, chłopak dopiero wtedy spojrzał na przerażone twarze mieszkańców. Przełknął ślinę i starając się opanować drżenie własnego głosu, powiedział:
- Pakujcie dobytek! Głupie gadanie oszalałej kobiety czy nie, ja nie mam zamiaru narażać życia ludzi na niebezpieczeństwo... Schodzimy do piwnic. Ruszajcie się, o ósmej rano macie już być gotowi!
Obrócił się na pięcie i pognał do domu burmistrza, za sobą słysząc pełne trwogi okrzyki przerażonych zajściem ludzi. Niczym wicher wpadł do domu i z obłędem w oczach kazał im się pakować.
- Sergio, co się, na miłość boską, dzieje? Co to za krzyki były? - zapytała zdenerwowana Constance.
- Najpierw musimy zejść do piwnicy! Proszę mi zaufać — rzucił na przydechu. Spojrzał na Samanthę, która chyba jako jedyna wyglądała, jakby choć trochę mu wierzyła.

Młody żołnierz siedział zasępiony na niewysokim stołeczku u podnóży schodów prowadzących z piwnicy na parter domu. Co jakiś czas przecierał mocno zmęczone oczy, starając się odegnać ogarniającą go już od dłuższego czasu senność. Nie spał od niemal dziewiętnastu godzin, a to wszystko przez tę parszywą babę z Flower Farm. Blady strach padł na każdego człowieka przebywającego w budynkach miasta. On sam, wykwalifikowany i pomimo młodego wieku doświadczony już żołnierz, trząsł portkami swego podniszczonego munduru na samą myśl o walce z rozwścieczonymi rolnikami. Co prawda posiadał broń, karabinek maszynowy FN SCAR, z dwoma pełnymi magazynkami, ale wolał zostawić go na poważniejsze zagrożenie, poza tym, tymi dwoma magazynkami nie wiadomo czy wyeliminowałby wszystkich napastników. Wolał nie ryzykować aż tak bardzo. Potarł nieogolone policzki i spojrzał w stronę posłania, na którym spała Samantha. Uśmiechnął się lekko, widząc jej spokojną twarz i ciemne włosy rozsypane na poduszce. Była taka piękna, a jednocześnie niemal mu niedostępna, bo młodsza od niego o całe dziesięć lat. Westchnął głęboko i zapatrzył się w wejście do piwnicy. Wszyscy przebywali w tym czasie w jednym pomieszczeniu, właśnie pod poziomem domu, a zapowiedziany atak wisiał nad wszystkimi ciężką chmurą gradową.
- Nie śpisz? - usłyszał cichutki kobiecy głos za sobą. Odwrócił się w stronę dziewczyny i pokręcił przecząco głową.
- Czuwam. Poza tym nie jestem śpiący.
- Naprawdę? Twoje oczy mówią zupełnie coś innego. - w głosie Samanthy dało się słyszeć leciutką nutkę kpiny. Stanęła tuż przed nim w króciutkich spodenkach i obcisłej bluzeczce, która ładnie podkreślała jej kształty.
- Naprawdę, ale ty raczej też się połóż, jest czwarta nad ranem, będziesz niewyspana — odparł z delikatnym uśmiechem, starając się nie patrzeć na jej biust.
- Wstydzisz się mnie? - zapytała znienacka, przykucając przed nim.
- Nie — odparł hardo. - Ale jesteś jeszcze młoda, a twój ojciec najpewniej by mnie zabił, gdybym zbliżył się zanadto do ciebie.
- Przecież go tu nie ma, a ja mam już prawie osiemnaście lat — zauważyła dziewczyna, składając usta w niewinny ciup.
- Ale wróci i jeśli się o nas dowie, to ukręci mi łeb!
- Boisz się go?
- Bynajmniej, ale szanuję jego zdanie.
- Rozmawiał z tobą o tym?
Młody chłopak pokręcił głową i odparł:
- Nie, ale z łatwością mogę się domyślić co on o tym sądzi.
- Nie przesadzaj. - Samantha skrzywiła się lekko, co wywołało u żołnierza szeroki uśmiech. Szybko stanęła na nogi, a potem usiadła okrakiem na kolanach mężczyzny. Zdumienie odmalowało się na jego twarzy, ale nie zepchnął jej na ziemię.
- Co robisz? - zapytał słabo, mimo woli przesuwając dłońmi po plecach Samanthy, która uśmiechała się do niego figlarnie.
- Mam zamiar cię uwieść — szepnęła mu namiętnie do ucha. Chłodny powiew jej oddechu musnął mu szyję, co wywołało u niego przyjemne drżenie na całym ciele.
- Młoda, ty chcesz mnie uwieść? - zaśmiał się cicho, niespodziewanie łapiąc ją za pośladki. Zaskoczona nastolatka pisnęła cichutko, ale zaraz potem jej pisk został zagłuszony przez mocny pocałunek żołnierza, który zachłannie wpił się w jej delikatne usta.
- Sergio — jęknęła, odrywając się od jego warg.
- Co, maleńka? - zapytał, wpatrując się w jej błyszczące z podniecenia oczy.
- Przeleć mnie. Mężczyzna spojrzał na nią uważniej, starając się jakby coś dojrzeć w jej oczach.
- Nie teraz — odparł, gładząc szorstkimi palcami jej policzki.
- Dlaczego? - dziewczyna była widocznie zawiedziona.
- Bo jeśli pójdzie coś nie tak i ty zaciążysz, a ja tutaj zginę, to nie będzie nikogo, kto się tobą zajmie.
- Nie zginiesz...
- Nie możesz być tego pewna, nie w tych okolicznościach, mała... Podobasz mi się, ale nie narażę cię na obowiązki związane z niechcianą ciążą.
Nagle gdzieś nad ich głowami huknęło coś mocno. Samantha zamarła na kolanach żołnierza. Oboje wpatrywali się w sufit, zastanawiając się co się właśnie wydarzyło.
- Co to? - szepnęła, przytulając się mocno do niego.
- Muszę sprawdzić — mruknął, zestawiając ją na ziemię. Zanim jednak zdążył wejść choćby na pierwszy stopień schodów, dobiegli do niego pozostali ludzie wyrwani ze snu. Kayleigh spojrzała uważniej na swą córkę, która wcale nie wyglądała, jakby dopiero co wstała. Trzymała się dość blisko żołnierza i zerkała na niego co jakiś czas z jakimś dziwnym błyskiem w oczach.
- Co robimy? - zapytał pleban, przyjaciel rodzimy burmistrza, patrząc niespokojnie na Sergio.
- Idę na górę, wy stąd nie wychodzicie — zakomenderował bohatersko i nie oglądając się na innych, wszedł po schodach. Przygotowując karabin, mocnym kopnięciem otworzył drzwi. Zaraz po tym uchylił się przed mocnym ciosem napastnika, który zaatakował go kosą czy czymś podobnym. Sergio zdołał chwycić go za rękę i ściągnąć w dół po schodach, po których mężczyzna zleciał z wielkim rumorem. Zaraz potem na zewnątrz rozległy się wrzaski ludzi. Sergio stanął przy najbliższym oknie z karabinem gotowym do strzału, wyglądając napastników. W pewnym momencie musiał uchylić się szybko, gdy dojrzał lecącą w jego stronę zapaloną butelkę. Szkło posypało mu się na głowę. Odskoczył od ściany w tym samym momencie, w którym jakaś dziwna postać wpełzła przez rozbite okno do środka. Szybki atak "stwora" chwilowo go oszołomił, ale używając karabinu jak maczugi, zaczął walić go po głowie, aż ten nie przestał się ruszać. Widząc, że do środka dostają się kolejne postacie, cofnął się ze dwa kroki i dwukrotnie wystrzelił, celując centralnie między ich oczy doskonale widoczne dzięki światłu padającemu od zapalonej serwety na stole, gdzie upadł rzucony wcześniej Coctail Molotova. Rozległ się ochrypły krzyk, a potem łomot padających do tyłu ciał. Na zewnątrz rozległy się przytłumione okrzyki bólu, wrzaski agresji. Widząc kolejne postacie chcące powalić jakiegoś nastolatka, wystrzelił trzykrotnie, z wisielczym zadowoleniem zauważając padające ciała napastników. Zauważył też, że mieszkańcy stawiają zacięty opór. Po chwili wszystko ucichło, chociaż gdzieś z oddali dochodziły jeszcze jakieś niewyraźne odgłosy. Podchodząc ostrożnie do drzwi, nasłuchiwał czy nikt się za nimi nie czai. Będąc niemal zupełnie pewnym, że wszystko w porządku, szarpnięciem otworzył je i wyszedł na zewnątrz. Ledwo rysująca się na wschodzie jaśniejsza poświata, zwiastowała zbliżający się wschód słońca. Rozejrzał się dookoła, zauważając powracających z północy kilkunastu mieszkańców. Nieśli kogoś na prowizorycznych noszach.
- Co się stało? - zapytał, gdy podeszli bliżej.
- Farmerzy z Flower Farm postanowili dokonać na nas napaści.
- Są ranni?
- Jeden martwy i dwóch rannych. W miasteczku poległo dziesięciu napastników...
- I kolejnych jedenastu poza nim — odezwał się niespodzianie jeden z bankierów, którzy rzucili się w pogoń za uciekinierami.
- Dzięki za informacje — odparł Sergio, wracając do domu. Zajrzał do piwnicy i kazał się nikomu stamtąd nie ruszać. Sam wrócił na ganek i przyświecając sobie latarką, oświetlił sylwetkę napastnika, a potem powoli jego twarz. Spojrzał na wykrzywione w strasznym grymasie usta, w których brakowało większości zębów, a te które jeszcze się trzymały wyglądały jakby je spalono — były tak spróchniałe i poczerniałe. Wytrzeszczone oczy wyglądały, jakby pozbawiono je powiek, zapadłe policzki opinały sztywno kości, skóra była pożółkła i nosiła jakby już ślady rozkładu. Widząc tak okropny stan ludzi z Flower Farm, inni cofnęli się raptownie od nich jakby w obawie, że zarażą się tą chorobą nawet tylko przez zwykłe spoglądanie na denata.
- Niezwykły efekt choroby popromiennej. Człowiek żyje, pomimo że jego ciało się rozpada... Podejrzewam, że wbrew ostrzeżeniom George'a ci ludzie wyszli na zewnątrz tuż po opadzie. Nie odbyli zalecanej kwarantanny — powiedział wzburzony żołnierz, ręką zastawiając usta. W powietrzu roznosił się fetor rozkładającego się ciała. - Czyżby zaatakowali nas z powodu choroby?...
- Co masz na myśli Sergio? - zapytał go starszy mężczyzna, podchodząc do denata.
- Niech go pan nie dotyka!!!
- Nie mam takiego zamiaru, ale fascynuje mnie choroba popromienna, studiowałem przypadki po wybuchu w Czarnobylu.
- Jest pan lekarzem?
- Raczej określiłbym siebie, jako naukowca — pasjonata. Jestem chemikiem, ale od dawien dawna interesuje mnie ludzkie ciało poddane dużej dawce promieniowania — wyjaśnił uprzejmie, jednocześnie ostrożnie oglądając nieboszczyka.
- A więc... Zechcesz wyjaśnić mi swoje stanowisko odnośnie do wpływu promieniowania na mózg człowieka?
- Ykhmmm... - Sergio odchrząknął mocno skonsternowany, a potem powiedział powoli, zastanawiając się nad każdym słowem:
- Nie wydaje wam się dziwne, że chcieli zabrać nasze rzeczy, ale przedtem nas zabić? Przecież mogli zakraść się tutaj ciemną nocą i wziąć to, na czym im zależało, wcale nie musieli posuwać się do morderstwa... To wyglądało tak, jakby coś pchało ich do tego, chcieli narobić hałasu, zwrócić na siebie naszą uwagę... Cholera! Być może to tylko dywersja! Sprawdźcie wszystkie domy... Zawiadomić ludzi na farmach, ale trzymać się z daleka od Flower Farm. Jazda!
Szybki rozkaz żołnierza, jego srogi wzrok i przede wszystkim wciąż wiszące im nad głowami realne zagrożenie sprawiło, że ludzie momentalnie rozbiegli się we wszystkich kierunkach. On sam cofnął się do domu, zaryglował drzwi, a potem za pomocą kilku koców zagasił ogień, o którym udało mu się z wrażenia zapomnieć. Z rumorem zbiegł po schodach do piwnicy, podrywając wszystkich na nogi i przyprawiając ich o zawał serca. Z ostatnich kilku stopni zeskoczył, lądując miękko na ziemi i rozejrzał się rozognionym wzrokiem po pomieszczeniu, szukając śladów, że stwory, jakimi stali się ludzie z tamtej farmy, próbowały dostać się tutaj ziemnym wejściem. Nie zauważając jednakowoż niczego podejrzanego, już spokojniej powrócił na górę, oczywiście nic nikomu nie tłumacząc. Na zewnątrz zbierali się już mniej podenerwowani mieszkańcy.
- I jak? - zapytał ich młodzieniec, cały czas jednak rozglądając się uważnie w coraz jaśniejszej nocy, co poniektóre zakamarki oświetlając silną wojskową latarką.
- Na razie, spokój. Nie znaleźliśmy nikogo więcej — odparł zdyszany Phillipe, a kilku innych mężczyzn pokiwało zgodnie głowami.
- Pastorze Luise, proszę zebrać chętnych i zaopiekować się przestraszonymi mieszkańcami. Jakaś wspólna modlitwa w tej sytuacji chyba nie zaszkodzi. - Sergio zwrócił się z kolei do mężczyzny ubranego w sutannę. Ten skinął mu tylko i wraz z piątką ochotników poszedł zawiadamiać ludzi o niespodziewanym nabożeństwie.
- Co z nimi? - zapytał Andrew, malutki człowieczek, miejscowy dentysta.
- Spalimy ciała — odrzekł żołnierz.
- Co? Dlaczego aż tak drastycznie?
- Nie możemy pozwolić, by ta choroba przeniknęła do ziemi i skaziła ją w jeszcze większym stopniu — wytłumaczył Phillipe, patrząc poważnie na młodego.
- W pełni się z panem zgadzam... Zebrać ich na kupę za domem lekarza. Mamy jakąś naftę lub cokolwiek co dobrze się pali?
- Tylko niewielką ilość paliwa w autach, ale tego wybitnie potrzebujemy.
- Ja mam spirytus do odkażania ran. Nie jest tego jakoś strasznie dużo, ale myślę, że nam wystarczy — odrzekł niespodziewanie Andrew.
- Proszę go jak najszybciej dla nas przygotować — zakomenderował Sergio, myśląc nad czymś intensywnie.
- Martwi cię coś? - jego zmianę nastroju momentalnie zauważył Phillipe.
- Zastanawiam się... Chyba nie mamy wyjścia...
- O czym mówisz?
- O podwojeniu wart. Potrzebujemy teraz tego bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
- Rozumiem i pochwalam twoją decyzję. Widzę jednak, że czegoś się boisz. Mam rację?
Sergio spojrzał na niego przeciągle, drapiąc się po policzku.
- Nie o własne życie mi chodzi, tylko o kogoś, na kim zaczyna mi zależeć — mruknął wymijająco. - To aż tak bardzo widać?
- Żeś zakochał się w córce Georga? Jak na dłoni — zaśmiał się fizyk, a młody żołnierz poczuł, jak na policzka występują mu rumieńce zażenowania.
- Ustąpię...
- Nie mnie o tym z tobą rozmawiać. Pogadaj z Georgem, kiedy wróci, jeśli masz wobec niej jakieś poważniejsze zamiary. Jeśli zaś nie, to radzę ci, już stąd spieprzaj... Teraz jednak zająłbym się poważniejszym problemem. Kogo i gdzie chcesz ustawić na tych wartach?
- Na wieży ratusza postawiłbym Simona i Rafea. Obaj wiedzą, jak posługiwać się bronią i mają celne oko, więc w razie czego mogą z wysokości razić przeciwników, gdyby ktoś chciał nas zaatakować. Ponadto na wieży kościelnej, tuż przy dzwonie, postawię Mikea, by w razie konieczności zaalarmował nas o zagrożeniu... Myślę też o otoczeniu miasteczka jakimś trwalszym i twardszym ogrodzeniem. Istniałaby szansa, by rozebrać jakieś niepotrzebne budynki i stworzyć z nich ogrodzenie?
- Być może tak, ale w głównej mierze zależy to od burmistrza i mieszkańców.
- Petera nie ma, a bronić się musimy — warknął Sergio, przeczuwając, co z tej gadaniny może wyniknąć.
- Na razie rozbieramy miejscowy market, szkołę...
- Czemu szkołę? Nasze dzieci przecież muszą się gdzieś uczyć! - zaprotestował jeden z mężczyzn. Żołnierz spojrzał na niego zimno i powiedział:
- No, jeśli wolisz, Scott, by twoje dzieci były wykształcone, ale martwe, to gratuluję inteligencji... Poza tym uczyć mogą się w innym budynku, jakimś mniejszym... No więc, szkołę, domy tych, którzy odeszli na Flower Farm. Im i tak nie będą już potrzebne... Mamy skąd wziąć piasek i worki, by zbudować umocnienia?
- Kilometr stąd jest stara piaskownia. Na początku każdej zimy braliśmy stamtąd piasek do posypywania ulic — odparł pewnie Allistair.
- Dobrze... Wyślijcie tam ludzi, niech zbiorą jak najwięcej piachu... Macie tu jeszcze jakieś powozy, bryczki, nawet sanie byłyby dobre...
- W starych stodołach znajdziesz niejedno, chłopcze — mruknął sędziwy facet. - Poszukam wraz z synami. My mamy sanie, uwiozą spokojnie czterech chłopa, więc jeśli uszczelnimy boki, to piachu też trochę naładujemy. Przetrwało nam dwoje koni, nadadzą się. - Bardzo dobrze, będę wdzięczny za wszelaką pomoc.
- Jedziemy teraz, jak to mówią, na jednym wózku. Trza dbać o własnych ludzi, skoro przyszło nam wspólnie żyć w takim świecie...
Wkrótce potem robota zaczęła wrzeć. Ludzie uwijali się jak w ukropie. Kobiety przeszukiwały strychy i stodoły w poszukiwaniu rzeczy, które działały bez użycia prądu i wkrótce okazało się, że jest tego jeszcze całkiem sporo w miasteczku. Mężczyźni natomiast wzięli się zgodnie za rozbrajanie domów. Praca trwała do późnej nocy, a wznawiała się tuż po brzasku. Ludzie pracowali tak zgodnie, jak nigdy dotychczas. Ludzie starali się zdobywać jak największe fragmenty ścian. Po kilku dniach mozolnej pracy było tego już tyle, że Sergio zarządził dniowy odpoczynek, po którym planował wziąć się za murowanie umocnień. Następny dzień przyniósł jednak gwałtowne załamanie się pogody i ulewę, po której worki z piachem stały się dwa razy cięższe. Niemniej jednak praca choć wolniej, posuwała się dalej. Wtedy też, w potężnym skwarze, jaki zapanował po ulewie, kiedy stawiano umocnione ogrodzenia, doszło do trzech brutalnych ataków na powracających na farmy rolników. Co prawda udało się zabić większość napastników, lecz ataki te pokazały, że jest więcej ludzi poddanych promieniowaniu, którzy wałęsają się po okolicy. W cztery dni po ostatnim ataku postawiono umocnienia wokół dwóch niezbyt obszernych farm i by trochę odpocząć, zaczęto budować bramy: główną, dwuskrzydłową i mniejszą, boczną.

elenawest

opublikowała opowiadanie w kategorii inne, użyła 3708 słów i 21095 znaków, zaktualizowała 11 sie 2016.

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • AuRoRa

    Tak blisko mają zagrożenie, że nie będą mogli spać spokojnie. Cały czas napięcie wisi w powietrzu. Opisy zarażonych ludzi, bardzo realistyczne.

    16 lip 2018

  • elenawest

    @AuRoRa ;-)

    16 lip 2018