Trylogia Burzy: Błyskawica – Chapter 5

Śledził ich wzrokiem, dopóki nie zniknęli mu z pola widzenia, skręcając. Chciał być pewien, że to za nim pobiegną Wybrani. Był teraz tak wyczulony na najmniejszy dźwięk, że słyszał z tej odległości ciche warknięcia i piski zwierząt. Odwrócił się przez ramię i natychmiast mógł stwierdzić, że pomiędzy nim a ścigającymi go jest jedynie jakieś piętnaście metrów. Bez opamiętania ruszył pędem w kierunku zupełnie odwrotnym niż reszta. Biegł, potykając się o długą trawę i pędy pokryte cierniami. Kolce szarpały jego spodnie, tworząc przy tym drobne nacięcia na nogach. Zagryzł wargę, by nie syknąć za którymś razem. Bał się spojrzeć w tył, był pewien, że się zbliżają. Próbował zachować zimną krew i nie wyobrażać sobie, co zrobią, gdy już go złapią. Nagle poczuł ciepło, wydobywające się z jego kieszeni.
     – Zi, nie zapominaj o mnie. – Usłyszał w myślach wyjątkowo chłodny i spokojny głos jego Deamona, tak bardzo nie przypominał tego zwykłego, kpiącego ciągle tonu. – Dasz sobie radę, słyszysz? My damy.
     Kiwnął jedynie głową.
     – Wiem, złe wspomnienia powracają, gdy widzisz tę trójkę, ale musisz się ogarnąć. Nie po to razem z Esse uciekłeś z tego gówna, żeby teraz dać się złapać. Gdzie jest Zackary Zisu, który napluł tej rudej w twarz, mając trzynaście lat?! Gdzie ten, który powalał Wybranych z zakończonym szkoleniem?! Gdzie się schował mój odważny właściciel?! Zjadł go ten tchórz, którego teraz widzę?! – warczał, powoli wdrapując się po ubraniu na ramię chłopaka.
     – Nie.
     – Nie słyszę, głośniej!
     – Nie! – wydarł się tak, że aż ścigający go spojrzeli po sobie zaskoczeni. – Chwila, Wybrani... – mruknął prawie niedosłyszalnie. – Dlaczego nie atakują? – Rozszerzył oczy w zdziwieniu.
     – A dlaczego ty nie atakujesz? – syknął Lucyfer kpiąco, wracając do swojego zwykłego zachowania. – Chyba chcą, żebyś gdzieś ich zaprowadził. Albo próbują cię gdzieś zapędzić.
     – Ugh... To co mam robić?
     – Miotnij w nich czymś.
     – Czekaj, co? To jest... – Chciał powiedzieć idiotyczne, ale zmienił zdanie. – Nawet niegłupie.
     – Nawet?! – Ostrzegawczo ukłuł go kolcem ze swojego ogona.
     W dłoni Zacka zaczęła formować się ognista kula. Nie chciał spalić tutejszych terenów, ale nie miał chyba innego wyboru. Rzucił nią w tył, aby po chwili usłyszeć, jak jeden z psowatych skomli. Chociaż tyle. Ogień skwierczał, pochłaniając kolejne źdźbła trawy, a chłopak korzystając z momentu nieuwagi pościgu, skręcił gwałtownie, wpadając między zarośla i przyspieszył, zauważając już pierwsze budynki. W mieście łatwiej będzie ich zgubić, nawet jeśli któryś z Deamonów chciałby ich wytropić, Luce wytwarzał wyjątkowo mało duchowej energii. Jeśli więc wyprzedzą ich o odpowiednią odległość, a ich ślady skrzyżują się z innymi, będą bezpieczni.
     Nie zwracał uwagi na żadne bodźce, po prostu biegł, skręcając raz po raz i licząc, że oddala się od pościgu. Kompletnie nie znał tych terenów, były jakieś dziwne. Można by powiedzieć, że całkowicie wyludnione i puste i chociaż może to się wydawać normalne przez strach ludzi do Gangów, zazwyczaj widać było wywieszone pranie lub coś zostawionego w pośpiechu. Nic takiego nie zauważył. Natychmiast zatrzymał się, a pęd, który nagle stracił, sprawił, że prawie się wywrócił.  
     – To pułapka – powiedział, ledwo uspokajając oddech.
     – Co?
     Nagle padł strzał, a on jęknął i upadł na ziemię, chwytając łydkę. Kula porządnie  drasnęła jego nogę, ale nie przebiła się na wylot. Brakowała do tego kilku pechowych milimetrów. Nie był jednak w stanie podnieść się, a tym bardziej biec. Kto by pomyślał, że ktoś jeszcze używa broni palnej. Dotknął rany, a potem uniósł dłoń, by ją zobaczyć. Krew. Przełknął gule znajdującą się w jego gardle. Przez kilka incydentów z przeszłości panicznie bał się szkarłatu i metalicznego zapachu tej substancji.  
     – Zi! – Usłyszał jeszcze zanim zemdlał.

~*~

     Było grubo po północy, ale w klubie dalej dało się słyszeć głośną muzykę, wydobywającą się z głośników. Na szczęście ściany zewnętrzne tego budynku zostały przed laty wyciszone tak, że nie wydostawał się poza nie żaden podejrzany odgłos, który mógłby zdradzić istnienie tego miejsca. Nie działało to niestety wewnątrz, więc do piwnicy docierały przytłumione dźwięki instrumentów i słowa piosenek. Jeśli komuś bardzo zależało na śnie, nie powinno to stanowić żadnego problemu. Gorzej, jeśli ktoś się kłóci, a piętro wyżej włączono właśnie miłosną balladę do tańca wolnego.
     – Musimy iść go szukać! – wykrzyczała Electric, od śmierci Esse była ciągle poddenerwowana.
     – To duży chłopiec, poradzi sobie sam – rzucił niedbale Alexander i skrzyżował nogi w kostkach, siedząc na fotelu.
     – El... Chodź, opatrzę ci lepiej twoją rękę... – Cecil próbowała zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, ale mówiła tak cicho, że wszyscy ją zignorowali.
     – Hej, dzieci, spokojnie. – Zaśmiał się Razjel i odepchnął od ściany, o którą wcześniej był oparty. – Duchu, jeśli dziewczynka chce, poszukamy.
     – Mów za siebie – burknął w odpowiedzi. – Dziś nie moja kolej na patrol. Powinniśmy to robić tak jak za każdym razem i wysłać dyżurującą osobę.
     – Al, wiesz, że teraz jest inaczej – odezwała się Lunadione. – Te wszystkie zdarzenia są jakieś podejrzane.  
     – A przez te zdarzenia, masz na myśli?
     – Śmierć Esse w Strefie 9, jak twierdzi twój przyjaciel zabił ją Draise. Potem ten tygrys... Duch... Mgła... Cokolwiek to było, głośno ryczało. Następnie goni nas trójka Wybranych, która zapewne przypadkiem się tam znalazła. No chyba to się na co dzień nie dzieje! – tłumaczy, mówiąc szybko i lekko czerwieniejąc na policzkach ze złości.
     – Ta trójka to Drakon, Draise i Enma oraz ich Deamony, co nie wróży nic dobrego – poparł ją brązowowłosy chłopak i przysiadł na oparciu sofy. – Ich twarzy nie da się z niczym pomylić.
     – A ty skąd jesteś tego taki pewien? – prychnęła Azjatka.
     – Znamy ich z Duchem... Hmm... Dość dobrze. – Uśmiechnął się chytrze.
     – Alex? Masz zamiar nam coś wytłumaczyć czy dalej będziesz udawać, że nic nie wiesz? – Electric mierzyła go chłodnym wzrokiem, przymrużając delikatnie oczy. W ślad za tym poszli inni i teraz każdy patrzył wprost na chłopaka.
     Westchnął.
     – Dobra. – Poddał się. – Niech wam już będzie, ale nie mam zamiaru opowiadać wszystkiego. – Pogrążył się we własnych wspomnieniach, relacjonując im wybrane. – To była jedna z wielu akcji...

~*~

     Słońce tego dnia wychyliło się zza chmur, rozświetlając okolicę złotymi promieniami. Temperatura wzrosła do ponad dwudziestu stopni i robiło się powoli nieznośnie gorąco. Jako że był to środek lata, nikogo nie powinna dziwić taka pogoda, ale na Wyspach Brytyjski wiecznie padał deszcz, a burzowe chmury prawie nie opuszczały nieboskłonu, więc było to dość niespotykane zjawisko. Mieszkańcy, o ile można było tak ich nazwać, Strefy 7 zaciekawieni wychodzili ze swoich azyli, błądząc po rozgrzanej nawierzchni, a ich twarze zawitały równie rzadkie co słońce uśmiechy.
     Na dachu sierocińca zebrała się mała grupka chłopców, trzech z nich siedziało na poustawianych koło murku kartonach, a jeden, ten wyglądający na najstarszego, chodził tam i z powrotem z grymasem na twarzy. Młodsi podążali za nim wzrokiem i niespokojnie ściskali dłonie, nie wiedząc za bardzo, co ze sobą zrobić. Tego popołudnia do portu w Stefie 3 miała przyjechać dostawa z czymś ważnym, więc normalnie planowaliby jak przejąć to coś, ale niestety nie tym razem. Skwar sprawiał, że zbyt szybko się męczyli, a i moce ich lidera byłyby teraz bezużyteczne.
     – Nie miało, kiedy zrobić się ciepło... – mruczał pod nosem niezadowolony chłopak o jasnobrązowej czuprynie. – To oczywiście nie mogło stać się jutro! – Wyrzucił dłonie ku niebu.
     – Razjel... – odezwał się najmłodszy, który mógł mieć co najwyżej jedenaście lat.
     – Cicho, Karmel! Myślę! – warknął na niego, nawet nie zaszczycając swoim spojrzeniem.
     Chłopiec skulił się wystraszony.
     – Uważaj, bo ci się uda coś wymyślić. – Białowłosy zaśmiał się i wstał. – Zamiast chodzić w te i we w te, może nas posłuchasz?
     W odpowiedzi usłyszał ciężkie westchnięcie.
     – No mów już, Duchu.
     – Ile razy robiliśmy gorsze akcje z tuzinem Wybranych na karku? – Przybliżył się do niego.
     – Właściwie to raz i uratowało nas tylko schowanie się w skrzynkach po rybach. Śmierdzieliśmy przez tydzień... – Obrócił się, patrząc mu prosto w oczy. – Nie ważne, do czego zmierzasz?
     – Chodzi mi tylko o to, że słońce nie może być dla nas przeszkodą. To jedyna taka szansa, a wiesz, jak w Rządzie trąbią o tej paczuszce! Sam Karmel ci o tym powiedział, a od czegoś go tam mamy jako wtyczkę – mówił zdecydowanie.
     – Pozwólcie, że się wtrącę. – Ze swojego miejsca na kartonie wstał chłopak o czarnych włosach, które wyglądały, jakby ktoś położył mu garnek na głowie, a potem obciął je wokół niego. – Z mojego dochodzenia wynika, że statek przypłynął ze stałego lądu Eurazji, nie jednej z Wysp Brytyjskich.  
     – To musi być coś ważnego, Ra! Nawet Łuska chce nam pomóc. – Na dziecięcą twarz wkradł się uśmiech, wiedział, że jego przyjaciel zaraz się podda.
     – No dobra, niech wam będzie. Stosujemy taktykę G, wiecie co robić? – Włożył dłonie do kieszeni i przekrzywił lekko głowę.
     Pozostali zgodnie pokiwali głowami i natychmiast ruszyli do drabiny, by zejść na dół i rozbiec się na swoje pozycje.
     – Zapowiada się ciekawy dzień – stwierdził Razjel i włożył lizaka do ust.

~*~

     Opowieść przerwała Electric, poprawiając się na kanapie i mówiąc:
     –  Poczekaj... Ale co to ma do znajomości tamtych Wybranych? Pomijając, że zachowujesz się w tej historii jak nie ty.
     – Cicho, El! Daj mi dokończyć, to zrozumiesz – warknął, mrużąc oczy, ale zaraz się uspokoił. – Wracając do tego, co mi przerwano...

~*~
     Strefa 3 była jedną z tych, które całkowicie zajmowali tylko Wybrani, więc dość dziwnym widokiem byłaby grupka dzieci w poobdzieranych ciuchach i o ubrudzonych buziach. Tak właściwie dwójka z nich nie była bezdomna, ale wystarczyło godzinne włóczenie się po ubogich obszarach, przemykając się przy tym przez najwęższe uliczki pomiędzy budynkami i po ich dachach, by najlepsze ubrania zamienić w łachmany. Po jakimś czasie zrezygnowali po prostu z ciągle to nowych strojów, ubierając na akcje te najbardziej zniszczone.
     Alex, starając się być przy tym niezauważalnym i chowając się, za czym popadnie, mijał właśnie jeden z wysokich, oszklonych biurowców. Aż strach pomyśleć, że zniszczone kamienice i popękany asfalt znajdują się jedynie jakieś półtorej godziny pieszo stąd, były właściwe przeciwieństwami tego, co widział teraz. Potrząsnął głową, odganiając rozpraszające go myśli. Musiał się skupić na swoim zadaniu.
     – Kuroshi – syknął cicho, ukrywając się za kontenerem, znajdującym się przy tylnym wyjściu budynku. Stalowy pojemnik błyszczał, jakby właśnie został wypolerowany, pokazując, jak wielkim kontrastem jest to miejsce dla jego codziennego otoczenia.
     – Jest pusto – zameldował kruk. – Do portu masz jeszcze góra dwieście metrów.
     Wychylił się delikatnie, aby być całkowicie pewny, że nikt go nie złapie, a gdy nikogo nie zauważył, wybiegł jak strzała, nie zwracając na nic uwagi. Czekał tylko na jakiekolwiek ostrzeżenia od swojego Deamona, który leciał wysoko ponad jego głową. Czuł coraz ostrzejszy zapach słonej wody, nieubłaganie zbliżając się do swojego celu. Ulice wydawały się mu całkowicie opustoszałe, były około pierwszej po południu, więc większość Wybranych, tak jak wcześniej zwykli ludzie, pracowała, uczyła się lub zajmowała jakimiś innymi sprawami. Ich życie wydawało mu się takie idealne, nie dziwił się, że niewybrane osoby tak im zazdrościły mocy.
     Wreszcie wybiegając zza jakiegoś magazynu, mógł ujrzeć port, a za nim niekończące się morskozielone fale, delikatnie uderzające w brzeg, tworząc przy tym pianę. Rzadko bywał w tych lepszych Strefach poza misjami, a właściwie nigdy nie bywał, więc nie mógł nigdy się im przypatrzeć. Nigdy też nie widział, co jest za nimi, jak wyglądają inne lądy. Pozostawała mu jedynie wiedza teoretyczna, za wodą kryła się największa z Wysp Brytyjskich, a za nią kontynent Wybranych – Eurazja. Oprócz niego była jeszcze Ameryka Północna – zajęta przez największą organizację buntowników, która niestety po opanowaniu tego terenu niezbyt działała przeciwko Rządowi, Ameryka Południowa – głównie pokryta Terenami Niczyimi oraz dawny kontynent, obecnie wyspa Australia –  również niezamieszkana i zdziczała.
     Usłyszał głośne, nieprzyjemne dla ucha krakanie, które wyrwało go z rozmyślań, ostatnio zbyt często się w nie pogrążał, odłączając się umysłem od świata. Zaczął powoli skradać się, przechodząc pomiędzy kontenerami morskimi i w końcu zauważając jeden z większych, pokryty zieloną, łuszczącą się już farbą i podpisany na biało D27, wspiął się na niego i natychmiast położył, starając się być jak najmniej możliwy do zauważenia. Musiał czekać na znak od Karmela, żeby wiedzieć, na którym statku znajduje się paczka.
     Niecałe dziesięć minut potem zobaczył spacerującego po placu jedenastolatka, chłopiec nie musiał się martwić o schwytanie go, w końcu jego ojciec był jednym z najważniejszych Wybranych w całym Quinnes, a może i na Wyspach Brytyjskich.

~*~

     Ponownie przerwano historię, tym razem zrobiła to Lunadione, unosząc wysoko rękę do góry. Alexander na początku miał zamiar ją ignorować, ale wiercenie się dziewczyny na fotelu, tak go irytowało, że w końcu warknął:
     – O co chodzi?!
     – Czyim synem jest Karmel? – zapytała wyraźnie zaciekawiona i opuściła dłoń.
     – Dojdę do tego... – mruknął niezadowolony i już chciał wracać do opowiadania, gdyż znów usłyszał głos dziewczyny.
     – Alek, no!
     – Cisza! Zaraz wam nic więcej nie powiem! – zagroził.
     – No już dobra... – Westchnęła przeciągle.
     – Na czym to ja... A tak! – Znów zagłębił się w swojej przeszłości.

~*~

     Chłopak podszedł do jakiegoś mężczyzny w średnim wieku, koło którego kręcił się kojot. Alex przełknął głośno ślinę, zdając sobie sprawę, kim jest ten osobnik, Draise Frei – jeden z dwóch przywódców tutejszego Rządu i ważny członek Rządu ogólnoświatowego, a także ojciec Karmela. Coraz mniej wierzył w powodzenie tej akcji, a tak był na nią nakręcony wcześniej. Wpatrywał się uparcie w ciemnego blondyna, czekając na umówiony sygnał, bał się jednak, że przez obecność tak ważnej osobistości, może nie być nawet okazji, by go wykonać.
     – Kuro – szepnął prawie niedosłyszalnie.
     – Co zaś?
     – Podleć tam nieco bliżej i podsłuchaj, co mówią – rozkazał mu, starając się, by jego głos zabrzmiał surowo.
     W odpowiedzi usłyszał śmiech pomieszany z nierównym krakaniem.
     – Głupi dzieciak! Deamon mnie wyczuje, muszę trzymać dystans.
     – Ugh... Dobra.
     Po chwili, która zdawała mu się wiecznością, Draise odszedł w kierunku najbliższego biurowca, wyglądając na wyraźnie zdenerwowanego. Karmel musiał nakłamać mu o jakiś problemach, całe szczęście, że wpadł na taki pomysł. Niedługo potem chłopiec zagadywał pracowników portu, stojących przy jednym ze statków i energicznie gestykulując, pokazał szybko kółko zrobione z kciuka i palca wskazującego, tak by Alexander to zauważył. To już teraz, jego kolej na działanie.
     Zszedł jak najciszej z kontenera i podszedł do brzegu betonowego placu. Gdy wychylił się, mógł zauważyć przymocowaną do ściany drabinkę, która prowadziła na wąską półkę, ciągnącą się wzdłuż całego portu. Nie wiedział, do czego zazwyczaj służyło to przejście, ale w tym momencie niesamowicie mu się przyda. Już po chwili był na dole i biegł przed siebie, starając się nie przewrócić i wpaść do wody. Było wyjątkowo ślisko przez fale, które co jakiś czas zalewały prawie całe tenisówki chłopaka.
      Skręcił, by w końcu znaleźć się, najbliżej jak tylko mógł. Patrząc w górę, mógł zobaczyć ogrom towarowca, nie był to zwykły, mały stateczek. Wkrótce Kuroshi miał na jego pokładzie zauważyć Razjela, który przemknął się tam, korzystając z nieuwagi pracowników portu. Potem musiał niezauważenie przejąć paczkę przygotowaną już do wyniesienia jej na ląd pośród wielu dużo mniej ważnych rzeczy i zrzucić ją na dół, wprost ręce Alexa. Plan prosty, ale zawsze jest jakieś ryzyko.
     – Ma już cel, zaraz będzie zrzucał. – Usłyszał głos swojego Deamona i spiął się.
     Następnie ujrzał jasnobrązową czuprynę swojego przyjaciela, który bez zbędnego gadania puścił pakunek, natychmiast odchodząc. Nie mógł pozwolić, by go wykryto. Stojący na dole chłopak złapał nierówne zawiniątko i nie zastanawiając się nawet, pognał tak, jak było w planie. Pod koniec portu, przy drugiej drabince miał czekać na niego Łuska, ale gdy tam dotarł, nikogo nie zauważył.
     – Co jest... – mruknął pod nosem, rozglądając się na boki.
     – Wyłaź stąd i kryj się! Mają Vieta, no szybciej! – Kuro wydawał mu polecenia.
     Łuska złapany? Przecież to niemożliwe, nie mogło się im nie udać, nie taki był plan. Szybko wspiął się po metalowych szczeblach, by zaraz potem pobiec za jakiś magazyn, których pełno było wokoło. Dyszał ze stresu, a bicie jego serca było szybkie i nierówne. Co teraz ma zrobić? Jeszcze nigdy nikt z ich grupki nie został pojmany, nie mieli żadnych procedur na taką sytuację. Nagle usłyszał, że ktoś biegnie w jego kierunku, a zanim zdążył jakkolwiek zareagować, obok niego pojawił się Razjel.
     – Słuchaj, musisz mi to oddać. Jakoś udobrucham ojca i powiem, że to miała być tylko zabawa i że chciałem pokazać, jak łatwo ukraść nam dostawę. Vieta wyślą na Szkolenie, ale da sobie radę. Ważne, żeby żył! – mówił, co jakiś czas sapiąc ze zmęczenia.
     – A ja? – Podał mu pakunek.
     – Ty tu zostań, za chwilę przyjdzie Draise, Enma i mój ojciec. Nie mogą cię zauważyć. – Położył mu dłoń na ramieniu. – Cieszę się, że nic ci nie jest, Duchu. – I pobiegł w kierunku placu, gdzie już słychać było oburzone krzyki i ogólny harmider.
     Na początku chciał posłuchać starszego chłopaka, ale ciekawość zwyciężyła i wspiął się na dach małego budynku, o mało nie spadając. Miał stamtąd doskonały widok na to, co się dzieje. Wpierw na środek wyszedł dobrze mu znany czarnowłosy mężczyzna, ojciec Karmela, ciągnąc za rękę Vieta. Tuż po nim pojawiły się tam jeszcze dwie osoby – nieco bardziej postawny, ale nadal bardzo niego podobny bliźniak  oraz rudowłosa, młodsza od nich kobieta. Doskonale kojarzył całą tę trójkę. Draise, Drakon i Enma – rodzeństwo rządzące całym Quinnes, a także ojcowie dwójki z jego przyjaciół i ich ciotka. Widział te twarze zbyt wiele razy, by móc się pomylić.

~*~

Yo!
Na dobry początek miesiąca, wstawiam nowy rozdział. Mam nadzieję, że się spodoba. :D
Właśnie skończyłam go pisać, więc jest niezbetowany. Jeśli pojawią się jakieś błędy, mówcie – poprawię.
Nie wiem, kiedy pojawi się następny, ale mam nadzieję, że wkrótce.

Pozdrawiam. X

Sileth

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 3474 słów i 20056 znaków.

3 komentarze

 
  • xptoja

    Na początku trochę się pogubiłam w postaciach, ale akurat jeśli chodzi o mnie to do wszystkiego powinnam mieć rozrysowane drzewa genealogiczne do wszystkiego co czytam ; ) jak już się połapałam to dalej trzyma poziom i czekam na dalszy rozwój wypadków

    2 lut 2016

  • Sileth

    @xptoja Haha, mam niekiedy tak samo. :D Bez rozrysowania sobie różnych drzewek do TBB chyba bym nie dała rady spamiętać wszystkiego. Bardzo się cieszę, że skomentowałaś. ;) Pozdrawiam. X

    2 lut 2016

  • Powiesciopisarz

    Na początku spojrzałem na opowiadanie i pomyślałem:
    Jest długie, będzie co czytać.
    Chwilę później, nawet nie wiem kiedy, patrzę a tu koniec ^^
    Czyta się tak szybko, a historia tak wciąga, że mam niedosyt i chcę następną część :D

    1 lut 2016

  • Sileth

    Miało być nawet dłuższe, ale kończąc to po północy, stwierdziłam że jest wystarczające, a coś nowego wymyśliłabym dopiero wieczorem, jeśli nie później. Cieszę się bardzo, że ci się podoba i że skomentowałeś. Postaram się coś wkrótce naskrobać. ;)

    1 lut 2016

  • NataliaO

    ja na błędach się nie znam, ale treść jak zawsze dobra; można czytać i czytać :)

    1 lut 2016

  • Sileth

    @NataliaO Dziękuję za komentarz, postaram się za niedługo naskrobać kolejny, byście mogli czytać i czytać. :D

    1 lut 2016

  • NataliaO

    @Sileth  :danss:

    1 lut 2016