Opowieści z Caldarii cz10.

- Część waszych koni wymienimy na świeże, dostaniecie też trochę zapasów na drogę. Wasi ludzie już są informowani o naglącej sytuacji.
- Jak się wam odpłacimy? – zapytałam prędko, bo nie było istotnie czasu na czcze pogawędki.
- Na pewno jeszcze się spotkamy... Może uda wam się zabić króla… Wtedy będziemy kwita.
Ruszyłam w stronę schodów prowadzących na górę. W pokoju zrzuciłam z siebie suknię i przywdziałam zbroję. Zapinałam akurat pas z mieczem, gdy drzwi gwałtownie się otwarły. Draco. Przypasał już miecz i przywdział pancerz. Podszedł do mnie i chwycił moje ręce, w swoje szerokie dłonie. Spojrzał mi głęboko w oczy.
- Choćby nie wiem co się działo, obiecaj mi, że uciekniesz. – wyszeptał.
Zdumiona kiwnęłam jedynie głową. Wcisnęłam suknię do tobołka z osobistymi rzeczami i chwyciłam go w jedną dłoń, podczas gdy w drugą, swoją tarczę. Zbiegliśmy po schodach. Na dole o mało nie zderzyliśmy się z Jakiem, który właśnie po nas biegł.
- Co się dzieje? – zapytał, gdy wyszliśmy na dwór.
- Musimy uciekać. – odparł za mnie Draco. Podeszłam do swojego wierzchowca, przytroczyłam mu tobołek do siodła i szybko go dosiadłam. Rumak wstrząsnął łbem, lekko podenerwowany zamieszaniem. Wokół nas, nasi żołnierze uwijali się jak w ukropie. Wkrótce byliśmy gotowi do wyjazdu. Straże przed nami, otwarły nam bramę. Wyjechaliśmy gromadnie z miasta. Przejechaliśmy kawałek do lasu, następnie tą samą drogą zawróciliśmy pod bramę, tam się zatrzymaliśmy i ponownie zawróciliśmy, tym razem tuż przy murze miasteczka. Ten manewr miał za zadanie zmylić pościg. Uderzyliśmy konie piętami, które natychmiast ruszyły galopem. Od murów miasta szerokim echem odbił się odgłos setek kopyt uderzających w ziemię. Prowadził Everard. Minęliśmy Allerood. W pełnym napięcia milczeniu jechaliśmy na wschód przez kilka godzin. Wypoczęte konie, mknęły rączo po dobrze widocznym szlaku. Zaczęło zmierzchać, ale nie zdecydowaliśmy się na postój, by jak najszybciej wydostać się z granic królestwa, chociaż wiedzieliśmy, że wjazd nocą na Rubieże może nie być bezpiecznym manewrem. Bieg wierzchowców zwolniliśmy na dwa kilometry od rybackiej osady i jednocześnie przeprawy przez Jedwabną. Ominęliśmy ją szerokim łukiem. Gdy już byliśmy pewni, że żadni żołnierze nas nie usłyszą, popędziliśmy konie. Chociaż nie mieliśmy dobrej widoczności, odgadliśmy, że zbliżamy się już do granicy, gdy teren pod nogami koni zaczął się nagle zmieniać. Utarty, dobrze widoczny dotąd szlak zaczął niknąć wśród bujnych traw, aż w końcu stał się zupełnie niewidoczny. Dyskretnie zerknęłam na towarzysza podróży. Ten czujny, odważny mężczyzna, wzbudził we mnie dziwne poczucie bezpieczeństwa i jakiegoś niewyjaśnionego ciepła w sercu, gdy poważnym wzrokiem starał się wypatrzeć ewentualne, grożące nam niebezpieczeństwo, w coraz ciemniejszym nocnym krajobrazie. Jedną dłoń zaciśniętą miał na rękojeści doskonałego miecza, drugą pewnie prowadził konia.
- Przyjrzałaś mi się już dokładnie? – zapytał nagle z nikłym uśmiechem.
- Być może. – odparłam niechętnie.
- I do jakich wniosków doszłaś?
- Że jesteś dupkiem. – odparłam. Zaskoczyło mnie, gdy się zaśmiał. – I że dobrze jeździsz na koniu.
- Ty również… Dobrze jeździsz.
Pokręciłam jedynie głową. Nagle kopyta naszych koni uderzyły w twarde podłoże, pomimo, że trawa jedynie lekko się przerzedziła. A więc byliśmy już na granicy! Po kilku minutach jazdy, wysoka trawa ustąpiła miejsca dużo niższej i ostrzejszej. Za nami zaczęły powstawać tumany kurzu. Kilkanaście kilometrów dalej, Everard jadący niewiele przed nami, oznajmił nagle:
- Tutaj powinniśmy być już bezpieczni… Nie powinniśmy dalej jechać, bo nie znamy okolicy. Rozbijmy obóz.
Zsiedliśmy z wierzchowców. Popuściliśmy im popręgi i ze spętanymi nogami puściliśmy na niewielki popas, pilnując je bacznie. W tych niegościnnych stronach, utrata bądź jednego konia byłaby dla nas bardzo bolesna. Zmęczeni szaleńczym tempem jazdy ludzie, kładli się gdzie popadnie. Usiadłam na podwiniętych nogach nieopodal kucającego Williama. Obnażony do połowy miecz, położyłam sobie na kolanach, tarczę tuż obok siebie na ziemi. W milczeniu odpoczywaliśmy. Ze względów bezpieczeństwa nie rozpalaliśmy ognisk, lecz duże połacie gwiazd i księżyc, który nagle zdecydował się wyjść zza chmur, dawały dość dobre światło, na poważne, zmęczone twarze odpoczywających ludzi. W końcu, William zaczął rozstawiać wokół naszego obozowiska kolejne warty. Gdzieś w oddali, cieniutka poświata na linii horyzontu, wskazywała nam Allerood. Wtem, gdzieś za moimi plecami rozległo się mrożące krew w żyłach, upiorne wycie wilków. Przerażone konie zaczęły rżeć i walić kopytami w ziemię. Ludzie, choć zmęczeni, natychmiast porwali się z ziemi, dobywając mieczy, czy chwytając za włócznie.
- William. – szepnęłam do mężczyzny przy moim boku. – Zbierz ludzi i przypędźcie konie bliżej nas.
- Podwoić straże?
- A ilu ludzi jest obecnie na jednym posterunku?
- Dwóch. – podła krótka odpowiedź.
- Nie. Zapalcie jednak pochodnie. – odparłam. – Być może widok ognia zniechęci te bestie do ataku.
- Zdecydowałaś o zapaleniu pochodni? – zagadnął cicho. – Mądre, choć w naszej sytuacji niebezpieczne posuniecie. Jednakże zdaję sobie sprawę, że nie możemy pozwolić sobie na stratę ani jednego wierzchowca, czy człowieka.
Noc, pomimo krążących wokół nas wilków, minęła dość spokojnie, chociaż nie należała do najlepiej przespanych. Wstaliśmy zmarznięci od porannej rosy.
- Gdzie dalej? – zapytałam blondyna.
- Jakiś tydzień jazdy na zachód stąd znajduje się osada. – powiedział Everard.
- Skąd o tym wiesz? – zapytałam zaskoczona.
- Od krasnoludów w miasteczku. Twierdzili, że czasami wędrują tędy ze swego królestwa, by handlować z mieszkańcami Allerood. I zawsze mijają tę osadę.
Spojrzałam niepewnie na Draco.
- Jesteś pewny tych informacji? – zapytał swego człowieka. – Nie zostaniemy zaatakowani przez mieszkańców?
- Tego nie wiem. - odparł szczerze tamten. Draco zamyślił się posępnie. Wiedziałam, że analizuje wszelkie możliwości. Podniósł oczy i spojrzał na mnie uważnie. Domyśliłam się jaką podjął decyzję.
- Zwijamy obóz. Jedziemy na zachód. – rzucił krótki rozkaz. Ludzie natychmiast zaczęli likwidować posłania. Godzinę później dosiadaliśmy już wierzchowców. Ruszyliśmy niespiesznym galopem. Dwie, trzy godziny później, ujrzeliśmy nagle przed sobą grupę jeźdźców. Ich stroje świadczyły, że byli mieszkańcami tych ziem – powłóczyste szaty, twarze osłonięte do połowy chustami, kaptury naciągnięte niemal na oczy, krótkie zakrzywione miecze. Pozwoliło nam to na wyciągnięcie jedynego słusznego wniosku – nomadzi! Nasze pierwsze spotkanie z tymi niebezpiecznymi ludźmi Rubieży.
- Atakujemy? – zapytał niepewnie Everard.
- Nie. Jedziemy tak, jak teraz, aczkolwiek każ ludziom zwiększyć czujność. Jeśli nas zatrzymają to się bronimy , jeśli nie, nie prowokujemy ich do tego w żaden sposób i jedziemy dalej.
Everard zawrócił, by obydwu oddziałom wydać odpowiednie rozkazy. Powoli dojechaliśmy do grupy konnych. Spoglądali na nas nieufnie, acz z pewną dozą zaciekawienia w ciemnych spojrzeniach, ale nie zaatakowali nas. Minęliśmy się z nimi w pełnej napięcia ciszy. Zauważyłam, że ich wierzchowce były dużo mniejsze i bardziej krępe niż nasze. Kiedy już zniknęli nam z oczu, mogliśmy odetchnąć z ulgą. W drodze do osady, jeszcze dwukrotnie rozłożyliśmy się nocą na odpoczynek. Piątego dnia od spotkania z nomadami, ujrzeliśmy w oddali niewyraźne zarysy osiedla. W niemal samo południe dotarliśmy do niego. Ludzie byli bardzo przyjaźnie nastawieni, przyjęli nas z otwartymi ramionami, natychmiast fachowo zajęli się naszymi utrudzonymi końmi. Okazało się, że było to osiedle pasterzy koni i owiec, które popasały na dość sporym zielonym odcinku stepu, otoczonego mocnym ogrodzeniem z żerdzi.
Mieszkańcy dali nam gorącej strawy, nie pytali o nic. Pozwolili odpocząć w swoich chatkach tak długo, jak tego potrzebujemy. Nie przeraził ich nawet widok naszego uzbrojenia. Wydawali się wręcz ucieszeni naszym pojawieniem się. Mówili jakimś starym, ale zrozumiałym dla nas dialektem. Nie chcieli pieniędzy za gościnę, radowali się tym, że jesteśmy wśród nich.
- Zostajemy tutaj? – zapytałam Draco, gdy już zaspokoiliśmy głód. Zapasy z Allerood starczyły nam zaledwie na trzy dni drogi, więc byliśmy już porządnie wygłodzeni.
- Na razie tak. Konie muszą należycie wypocząć przed jakąkolwiek dalszą podróżą. A kto wie, czy nie czeka nas jeszcze dłuższa, niż z Birkerod aż tutaj… Głęboki, mocny sen bez zmartwień przyda się każdemu.
Weszłam do niewielkiej chatki, którą ci dobrzy ludzie oddali do mojej dyspozycji, gdy spostrzegli, że jestem jedyną kobietą w tym oddziale. Draco również otrzymał jakaś chatynkę, reszta miała spać w licznych namiotach lub pod gołym niebem, na skraju osady. Położyłam się więc na niskim, plecionym z jakichś włókien łóżku, uprzednio ściągając jedynie pas z mieczem i buty i szczelnie okryłam się grubą wełnianą derką. Rano ku swemu zdumieniu, w chatce, która notabene posiadała tylko jedno pomieszczenie i kilka łóżek, na podłodze ujrzałam balię wody, w której mogłam się dokładnie umyć. Jak się później okazało, osada położona była tuż obok niewielkiego jeziorka, w którym co prawda nie można było się kąpać, ale zapewniało ono dostęp do świeżej wody, z możliwością wyprania brudnych rzeczy i napojenia zwierząt. Przez jeziorko przepływała stosunkowo szeroka rzeczka, która niknęła gdzieś w wielkiej połaci ziemi jakieś pięćset metrów dalej. W rzeczce buszowali już nasi ludzie, spłukując ze swych ciał trudy drogi. Spokojnie przespana noc i ciepły posiłek dnia poprzedniego, zapewniały dobry humor wszystkim członkom oddziału.

elenawest

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 1782 słów i 10324 znaków.

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • Kuri

    Spokojny rozdział. Mam nadzieję, że ktoś niedługo umrze :D

    9 lut 2016

  • elenawest

    @Kuri no spokojny :-P ktoś tam zginie, ale nie będę zdradzać fabuły :-D

    10 lut 2016