Zupa dyniowa

To tylko opowiadanie.Nierealne, ale zupa da się zjeść. Z dedykacją dla jedynego w swoim rodzaju Pana i Władcy czyli Zacka

Tytułem wstępu
Ostatnio mój Pan i Władca nabrał zwyczaju mówienia do siebie podczas gotowania. Na początku sądziłam, że chce mnie w ten niecny i podstępny sposób zmusić do słuchania. Niby przez przypadek, coś mi tam ma wpaść. Ale nie ze mną te numery. Nie na takie sztuczki nie dałam się nabrać. Chociaż oczywiście udawałam, że o niczym nic nie wiem. Dominacja dominacją, ale żebym z własnej, w dodatku nieprzymuszonej woli do kuchni weszła, nie ma takiej opcji. Zatem on sobie prowadził te monologi o cukrowych cebulkach, beszamelach i rodzajach drożdży. A ja spokojnie siedziałam i robiłam ciekawsze rzeczy. Jeśli jedno z nas umie i na dodatek kocha gotować, to w zupełności wystarczy. Tym bardziej że tą osobą jest Pan i Władca, przecież służebnicy nie wypada odbierać ulubionego zajęcia swojemu właścicielowi. Zakaz taki jest we wszystkich kodeksach spisany, nawet w prawie krasnoludów z Uldenu.  
Przyznaję się, kiedyś nawet dyktafon w kuchni zostawiłam, żeby sprawdzić, czy monologi trwają także w czasie, gdy mnie nie ma. Trwały. Nie przeszkadzałam. Do głowy mi nie przychodziło, żeby się nawet pytać. Ostatecznie gotować umiałam. Udowodniłam to nawet, robiąc pamiętne placki z jabłkami. Sama osobiście, tymi rękami.  
No dobrze, skoro ma być cała prawda, to niech będzie. Dyktafon zostawiłam więcej niż raz. Kilka razy. No może kilkanaście, ale więcej jak trzydzieści to na pewno nie. Słowo honoru daję.  
I tu powinnam zakończyć wyznanie, ale oczywiście narzędzie do nagrywania znalazł i karę wymyślił. Nawet więcej niż jedną.  

Czy zapłacze na moim pogrzebie?
Tego dnia wróciłam do domu w radosnym nastroju. Właśnie kolejny numer gazety poszedł do druku. Miałam przed sobą perspektywę dwóch tygodni spokoju. Mój PiW wrócił jeszcze przede mną. Siedział i przeglądał coś w laptopie. Podniósł na chwilę głowę.  
- Cześć, kochanie – rzekł i uśmiechnął się.
Nogi się pode mną ugięły, całe dwie. „Kochanie” i uśmiech nie znaczył niczego dobrego. Absolutnie nic dobrego. Przed oczyma przebiegły mi miliony spraw, za które mogłam podpaść, ale nic z nich nie zasługiwało na owo „kochanie”.  
- Witaj, Panie – odpowiedziałam, uśmiechając się słodko. - Może jednak coś mu się odmieniło, może to „kochanie” jest tylko przez przypadek – modliłam się w duchu.
- O, jak pięknie. Lubię, gdy moja niewolnica jest taka miła. Bardzo lubię – stwierdził
No to koniec. Mam przechlapane i to na całego. I miałam. Całości wykładu na temat właściwego zachowania i skutkach potajemnego nagrywania nie jestem w stanie przytoczyć. Ba nawet jego części. Cały czas myślałam wtedy tylko o jednym, o karze.
Rękę ostatnio mój PiW ma jakąś mocniejszą albo moja skóra zrobiła się wrażliwsza. W szczegóły nie będę się wdawać. Ale były chwile, kiedy miałam ochotę wśród „ałaa”, „boli”, „błagam, wystarczy”,  wykrzyczeć hasło bezpieczeństwa. Jakim cudem tego nie zrobiłam, do końca nie wiem. Gdzieś po głowie tłukła mi się tylko myśl, że umrę od tego i będzie płakał na moim pogrzebie. Jakoś jednak nie umarłam. Cudem na pewno. Za to moja tylna część ciała wyglądała, jakby ją ktoś wrzątkiem oblał, a później jeszcze ponacinał nożem.  
- Ładnie – stwierdził z sadystycznym błyskiem w oku.
No i myślałam, że jest po sprawie. Ostatecznie wykład był o szkodliwości szpiegowania, kara była, więc o całej rzeczy w normalnych układach bdsm się zapomina. Przecież każdy przyzwoity Dominujący tak wychowuje swoją uległą. Każdy.  Jednak mój Pan i Władca każdy nie jest i postanowił karać mnie bez końca za to samo przewinienie. No, może nie bez końca, ale do momentu kiedy uzna, że już jestem ukarana, czyli jakieś dwa wieki i dwadzieścia pięć lat. Krócej się nie da. Pamiętliwy jest jak cholera albo inna dżuma.  
- Skoro tak lubisz podsłuchiwać, jak się gotuje – zaczął wkrótce po tym, jak zakończył swoje dzieło - to sobie pogotujesz. Jutro mam ochotę na zupę dyniową.  A że takie bicie warto rozchodzić, to pójdziesz teraz na zupy i przyniesiesz, co trzeba.
Jak można być tak okrutnym, no jak?  
- No chodź, wetrę ci trochę maści, żeby mniej bolało – zachęcał.
Popatrzyłam na niego spode łba.  
- E, chyba jednak za mało boli – stwierdził i…
Nie pozwoliłam mu dokończyć myśli. Podeszłam i grzecznie pochyliłam się ku przodowi. Bardzo dokładnie wcierał tę cholerną maść, bardzo długo i dokładnie.  
- No widzisz, nie było wcale tak źle – powiedział i przytulił mnie mocno do siebie.
Fakt, wcale tak źle nie było. Było strasznie. Łzy same leciały mi ciurkiem.  
- A teraz zbieraj się do sklepu, bo ci zamkną. - Tym słowom towarzyszyło lekkie klepniecie w tyłek. Wyrazów niecenzuralnych, które nabiegły mi do gardła, przytaczać nie będę.
O ubraniu się też nie zamierzam pisać. Po raz pierwszy w życiu błogosławiłam tych, którzy wynaleźli pończochy i sukienki z jedwabnymi podszewkami. Modnie wyglądałam, zakładając do tego buty do biegania. Nieważne. Tak czy inaczej do sklepu się dowlokłam.  

Dynia i siekiera
Kupić dynię nie jest problemem. Jeszcze jakieś zapasy mają. Tak sobie myślałam, pełznąc do sklepu. Wiedziałam, jak dynia wygląda. Ostatecznie Halloween nie był tak dawno. Duże, pomarańczowe, okrągłe, z pestkami w środku. Dam radę. W sklepie się załamałam. Na pytanie o dynie uprzejma sprzedawczyni, starsza miła pani, grzecznie zapytała, o jaką mi chodzi.  
- Normalną – odpowiedziałam, starając się, by zabrzmiało to pewnie.
Normalnych było kilkaset rodzajów. Chyba. W ucho mi wpadało nazwy makaronowa, Hokkaido, muszkatołowa. Innych nie pamiętam. Rozpłakałam się na środku sklepu. Nie wiem, czy kiedykolwiek się tam jeszcze pojawię. W końcu jakaś dobra dusza się nade mną użaliła. Są jeszcze mężczyźni, którzy reagują na łzy niewieście i kazała sprzedawczyni podać dynię zwyczajną. Wiedzieliście, że normalna dynia pochodzi z rodzaju dyń zwyczajnych. Ja w każdym razie już wiem. Moja normalna dynia ważyła 4 kg. Nie była specjalnie duża, ale mam nadzieję, że wystarczy dla dużego Pana i Władcy. O warzywach pamiętałam sama z siebie.  Trzy marchewki, jedna pietruszka, trzy duże ziemniaki, jedna średnia cebula. Selera nie mieli. Nie to nie, będzie bez selera. Ostatecznie „kuchnia polega na eksperymentowaniu”, jak mawia mój PiW.
Siatka była ciężka. Z każdym kolejnym krokiem stawała się coraz cięższa. Takiego lania nie można rozchodzić. Zdecydowanie nie można.  
W domu czekał na mnie Pan i Władca. Z miną zwycięzcy pokazałam mu swoje łupy. Uśmiechnął się lekko. Znów.  
- Jakbyś wybrała dynię piżmową miałabyś mniej roboty – stwierdził. - Nic to, poradzisz sobie. Wierzę w ciebie.
Manipulant. Co tam, jutro się będę martwić. Ze spaniem miałam problemy. Budziłam się co kilka minut. Rano zajrzałam do pracy. W redakcji świeciło pustkami. Przy biurku siedziała tylko Aga. Opowiedziałam jej z dumą, że dziś będę robić zupę dyniową. Nie wdawałam się w szczegóły, miała to być niespodzianka dla mojego Pan i Władcy. Aga znała moją awersję do gotowania, sama żywiła podobne uczucia, więc z podziwem gwizdnęła.  
- A siekierę w domu masz? - zapytała całkiem niespodziewanie.
Przez głowę przeleciały mi wszystkie narzędzia, które mieliśmy w domu. Kosiarka, widły, szpadel, grabie.  
- Chyba nie – powiedziałam.
- To leć kupić. Te dynie potrafią być tak twarde, że tylko siekierą je można rozłupać. Ostatnio z jedną taką męczyłam się ze cztery godziny.  
W pierwszej chwili pomyślałam, że żartuje, ale przypomniałam sobie, że faktycznie opowiadała o tym. Co prawda nie szykowała zupy, ale ozdobę na Halloween, ale zawsze. W głowie zapaliło mi się czerwone światełko. Co jak mi taki sam egzemplarz trafił? Z błyskiem w oku pobiegłam do marketu budowlanego. Nie dam się cholerze, nawet jak będzie twarda jak kamień. Pan w dziale budowlanym patrzył na mnie z lekkim niedowierzaniem, jak mu tłumaczyłam do czego mi owe narzędzie, ale nie powiedział słowa. Zaprowadził mnie w odpowiednie miejsce i pomógł wybrać siekierę. Myślałam, co prawda, że powinna być większa, ale zapewnił mnie, że na czterokilogramową dynię w zupełności wystarczy. Uwierzyłam mu. Kiedy już byłam przy kasie, doszedł do mnie kobiecy szept: „tej to musiał facet zaleźć za skórę”. W pierwszej chwili pomyślałam, że może widać jakimś cudem moje siniaki, ale nie. Kobiety stojące w kolejce za mną, patrzyły na narzędzie leżące w moim koszyku. Tym razem to ja się uśmiechnęłam lekko, myśląc o nowym przeznaczeniu siekiery.  

Trzeba dać szansę
Do domu dotarłam. Siekierze też się nic nie stało. Zdjęłam z siebie wszystkie ciuchy. Od jakiegoś czasu lepiej się czułam nic na sobie nie mając. Widać era ekshibicjonizmu na mnie trafiła. No i nic nie ocierało się o skórę.  Do przyjścia Pana i Władcy miałam jakieś trzy godziny. Z zupą powinnam się wyrobić. Zaczęłam od przygotowania narzędzi. Grunt to dobra organizacja. Na ostrze siekiery  wylałam wrzątek, a potem jeszcze potraktowałam ją płynem do mycia naczyń. Chciałam wrzucić do zmywarki, ale się nie mieściła.  
Zupy mój PiW robił milion razy, więc wiem jak. Teoretycznie. Najpierw trzeba wszystko obrać i pokroić. Obiera się takim ustrojstwem, co nie kaleczy, w każdym razie nie tak jak nóż. Zaczniemy od cebuli. No i masz. Nie idzie. Obierak się popsuł. W rękach Pana tak to jakoś szło. No nic, ręcznie już dawałam radę, to i teraz dam. Pamiętam instrukcje z netu. Bierze się i obdziera z pierwszych liści i trzeba dzyndzle u dołu obciąć. Sukces jakiś, bo się nawet nie skaleczyłam. Jak jest cebula to i czosnek dodam. Sezon grypowy w pełni. Taki jeden mały ząbek, to nie zaszkodzi. Ufff. Marchewka, pietruszka i ziemniaki poszły gładko, znaczy się dwie mały ryski na palcach, przecież się nie liczą. Już przy drugiej marchewce okazało się, że obierak się sam naprawił. Pewnie się przestraszył, jak mu powiedziałam, że go wyrzucę. No i zostało dynia. Wzięłam siekierę. Przymierzyłam się, tak jak drwale przy rąbaniu drewna i pomyślałam, że spróbuję też dać jej szansę. Obierakowi przecież dałam. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. I tym obierakiem po skórze. I stał się cud. Pomarańczowa skórka zaczęła odchodzić. Delikatnie oddzielać się od pomarańczowego środka. Niesamowite. Żadne tam dwie godziny. Kilkanaście minut i miałam obraną. A teraz trzeba wybebeszyć. Nie ma innej opcji. Flaki ze środka trzeba wyjąć i już. Siekiera się jednak przydała, bo dużego noża do bebeszenia nie znalazłam. A tak rach ciach i była na pół. A i jak coś granit na blacie okazał się wytrzymały. Tylko taka drobniutka ryska, prawie niewidoczna powstała. Dynie bebeszy się ciężko. Te flaki trzymają się jej, jakby były przyklejone. Ale dałam radę. Z krojeniem poszło już jak po maśle. No dobrze, przy cebuli płakałam, a po marchewce nakleiłam sobie dwa plasterki. No to  można powiedzieć, że strat nie było. Dużo tego wszystkiego było. Gar jeden wielki w domu jest. Zwykle gotuje się w nim bigos na święta. Ale mniejszego nie odważyłam się wziąć. W pamięci miałam scenę z filmu Barei, w której Wojciech Pokora gotował makaron. Co prawda makaronu nie było w przepisie, ale kto wie, może i te warzywa tak zaczną rosnąć.  
Na dno trzeba wlać olej, potem podpala gaz pod kuchenką,  a potem trzeba dodać cebulę, a jak ta się zeszkli (znaczy się zmieni kolor na przejrzysty) wtedy można wrzucić resztę, zalać wodą i niech się gotuje. Utrudnienia pewne miałam. Garnek był wielki, więc musiałam na taboret wchodzić, żeby tę resztę wrzucać i dolewać, ale czego nie robi się, żeby Pana i Władcę przebłagać. Teraz musi się pogotować. Godzinę jej dam. Niech ma. A ja się położę. Na chwilę. Płytki na podłodze są fajnie zimne.  
- Ania, co się stało! - przerażający wrzask Pana i Władcy, obudził mnie. Nawet nie zauważyłam jak zasnęłam.
- Nic – wyszeptałam. - Zasnęłam na chwilę.
- Zasnęłaś?!
- Tak jakoś.
Patrzył na mnie z obłędem w oczach. Na podłodze walały się resztki flaków z dyni, ciemnopomarańczowych, obierki od marchewki, a nawet łupiny od czosnku.  Jakim cudem znalazły się też w moich włosach, tego nie wiem. Za to skąd wzięły się ciemne zacieki na siekierze, mogłam spokojnie wyjaśnić. Kiedy do mojego Pana i Władcy dotarło, że nic mi się nie stało, zaczął się śmiać. Naprawdę nie rozumiem, co go rozbawiło, ale widać tak już ma. Dobrodusznie zmiksował zupę, kiedy zobaczył, jak z blenderem próbowałam się na stołek wgramolić. Ale przyprawiłam sama. Znaczy się solą, pieprzem, ostrą papryką i tymiankiem. Na oko sypałam.  Dobra zupa wyszła. Moja własna, bo się okazało, że jednak przepis był innym. Pomieszałam trzy zupy naraz.  
Teraz niech mi ktoś wytłumaczy, czemu czeka mnie kolejna kara. Podobno za to, że przestraszyłam PiW, jakby to była moja wina. A przecież tym razem winna absolutnie nie byłam. Absolutnie.  

Przeklenstwo

opublikowała opowiadanie w kategorii erotyka, użyła 2453 słów i 13491 znaków. Tagi: #BDSM #opowiadania #zupa #dynia

6 komentarzy

 
  • Justyna

    swietne!

    13 cze 2020

  • Szymon_Grysiewicz

    Doszedłem trzykrotnie

    22 lip 2019

  • Przeklenstwo

    @Szymon_Grysiewicz  gratuluję :)

    22 lip 2019

  • Somebody

    Szczerze, nie spodziewałam się niczego dobrego, ALE... Jest nieźle. Przydałyby się poprawki, ale sam pomysł prima sort. Poza tym naprawdę się uśmiałam, więc  :bravo:

    19 lip 2019

  • seth666

    Świetne, czyta się szybko, łatwo i przyjemnie, zdecydowanie na tak :)

    19 lip 2019

  • AnonimS

    Ciekawe podejście do bdsm . Zestaw  na tak

    19 lip 2019

  • Pani123

    Bardzo humorystycznie napisane,  lubię to :)

    19 lip 2019